Pascal Brodnicki

W rozmowie z Agnieszką Prokopowicz Pascal sypie anegdotami, a ona próbuje wybadać, jak trafić do serca kucharza.
/ 12.07.2006 12:21
Zanim został mistrzem patelni, z wielką wprawą posługiwał się młotkiem i śrubokrętem. Gotować uczył się korespondencyjnie. Potem przez kilka lat z pasją obierał ziemniaki.

Agnieszka Prokopowicz: Francuzi słyną z tego, że nie kryją się ze swoimi uczuciami. Dlaczego Ty nie chcesz pokazywać się w mediach ze swoją dziewczyną Agnieszką?
Pascal Brodnicki: Bo żadne z nas nie lubi się afiszować z uczuciami. Jesteśmy ze sobą „incognito” już dwa lata i tak nam dobrze. Nie chcemy tego zmieniać. Trzeba mieć swoją prywatność i wolność. Wiem, wiem, potrafię wesoło o wszystkim opowiadać. Ale nie o rzeczach intymnych. Nie chcemy z Agnieszką mówić o sobie także dlatego, że Aga jest moją menedżerką. Nie wiemy, jak taka wiadomość wpłynie na sprawy biznesowe.

– Na pewno nie chodzi o te tysiące fanek, które zachwycają się Tobą na forach internetowych?
W Internecie można znaleźć wszystko. Ostatnio przeczytałem, że jestem gejem. Ktoś dopisał, że to wiadomość z bardzo sprawdzonego źródła. Ale nie pójdę teraz do mediów i nie będę prostował. Tak samo nie chcę opowiadać, że jestem zakochany w Agnieszce, choć jestem. To moje prywatne życie. Nasi rodzice też popierają takie podejście.
Wracając do stereotypów, wielu Francuzów uważa, że robią najlepsze perfumy, sery, jedzenie, wina itp. Wspominają wspaniałą historię sięgającą głębokiego średniowiecza. Ale dziś we Francji widać złe rezultaty tej historii. Bardziej opłaca ci się pracować mało albo wcale niż w pełnym wymiarze godzin. Dostajesz zapomogi od państwa i na przykład trzy lata sobie leżysz na kanapie. Koszmar. Nie chciałem się pogodzić z tym, że we Francji pracuję w kuchni kilkanaście godzin dziennie i dostaję te same pieniądze co bezrobotny. Dlatego zostałem w Polsce.

– A Polacy są pracowici?
Za granicą mówi się, że bardzo. Potrafią pracować dużo i ciężko. Ale w Polsce poznałem już młodych Polaków, którzy mówią, że praca za 1100 złotych to im się nie opłaca. Właśnie takie pieniądze dostawałem na początku jako kucharz w Bristolu.

– Obierałeś ziemniaki?
Kilka lat. W tym zawodzie jest ogromna hierarchia. Jak nie pokażesz szefom, że ziemniaki obierasz z pasją i że robisz to jeszcze szybciej niż rok wcześniej, to ci nie dadzą nowych zadań.

– Ale gotować zacząłeś jeszcze wcześniej, we Francji?
Tak, jako 14-latek poszedłem do szkoły gastronomicznej. Gdy skończyłem 15 lat, przeprowadziliśmy się do Polski. Zdecydowałem wtedy, że szkołę gastronomiczną ukończę eksternistycznie, a równolegle, w Polsce, zacznę pracować.

– Korespondencyjnie zdobyłeś papiery kucharza?
Tak, choć wtedy w Polsce było słabo z pocztą. Powinienem był dostawać lekcję raz na tydzień, a dostawałem zbiorczą przesyłkę z miesiąca. Zawsze byłem trzy tygodnie do tyłu. Ale dałem radę. Na egzamin pojechałem do Francji.

– Jak się czułeś w Polsce?
Na początku byłem trochę samotny. Dopóki mieszkałem z rodzicami, nie było tak źle. Ale po kilku latach rodzice – ze względu na interesy taty – wrócili do Francji, a ja zostałem sam.

– Nie wolałeś wracać z nimi?
Polska to kraj wielkiej szansy, nie mogłem z tego zrezygnować. We Francji wszystko od dwóch pokoleń jest wymyślone i działa. Tutaj wciąż jest mnóstwo rzeczy do zrobienia. Poza tym miałem tu już przyjaciół. Oczywiście przyjaźnie mogły się nawiązać dopiero, kiedy opanowałem język. Na początku znałem tylko dwa słowa: młotek, śrubokręt... No i kilka przekleństw.

– Młotek?
Tak, mój pierwszy kolega w Polsce miał to samo hobby co ja, czyli motory. A że razem je naprawialiśmy, akurat te słowa okazały się najważniejsze.

– Motory to zdaje się rodzinna pasja. Podobno Twój dziadek był kierowcą rajdowym...
Tak. Dziadek był w połowie Polakiem, w połowie Ukraińcem. W czasie wojny, w Belgii, gdzie jeździł w rajdach motorowych, poznał moją przyszłą babcię, Francuzkę. Zakochali się w sobie. Do Polski przyjechali po tym, jak dziadek w wypadku stracił nogę. Dziadek miał dużo pieniędzy zarobionych na rajdach. Zbudował w Warszawie piękny, duży dom. W piwnicy robił to, co podobno dziadek niejednego Polaka – czyli bimber. Jak wieść rodzinna niesie, pewnego dnia przyszli do niego Sowieci i zaczęli straszyć, że go zabiją, jeśli tego bimbru nie odda. Dziadek osiwiał jednego dnia, następnego już nie żył. Tata miał wtedy pół roku.

– Babcia zabrała go do Francji?
Bardzo chciała, ale komuniści nie pozwolili jej wywieźć dziecka, więc została. Nie znała polskiego, niechętnie się go uczyła... Tata dopiero jako nastolatek wyjechał do Francji i dostał obywatelstwo. Tam poznał mamę.

– Twoja mama, Dominique, też podobno jeździła w rajdach...
Tak, jako pilot. Uwielbiała to. Przez całe życie jeździ szybciej niż tata (śmiech). Oni są oboje z tatą cudni. Mieszkają we Francji, mają ponad 60 lat i niedługo przejdą na emeryturę. Nie wyobrażam sobie tego. Przed paroma tygodniami pojechali zwiedzać Maroko. Dzwoniłem wczoraj do nich. Tata mówił, że śpiewają z jakimiś znajomymi na biwaku, grają na bębenkach... Wcale nie zamierzają się zestarzeć.

– Masz chyba niezwykle mocne więzi z rodziną...
Tak, kochamy się bardzo. Mam jeszcze siostrę Marion. Była kilka razy ze mną w programie, gotowaliśmy razem.

– Gotowanie nigdy Cię nie nudzi? Wracasz wieczorem do domu i stajesz przy kuchni?
Czasami tak, ale i mnie zdarza się zamówić jedzenie, jeśli padam z nóg. Czasem gotuje Agnieszka. Genialnie!

– Ty ją nauczyłeś?
Może trochę... Ale ona uwielbia poszukiwać nowych przepisów. Wyszukuje je we francuskich magazynach, sama zna też mnóstwo tamtejszych przepisów, bo mieszkała kiedyś we Francji i w Kostaryce. Robi na przykład świetne ciasta warzywne. Gdy jesteśmy na wakacjach u rodziców we Francji, to i mama, i Aga starają się, żebym odpoczął od gotowania. Ale i tak im pomagam, bo lubię. Bywam jednak nieznośny, bo jak już zrobią coś pysznego, to doceniam, ale zawsze mam jakieś „ale”. Pyszne, ale... Bo gotowanie jest procesem nieskończonym, zawsze można coś jeszcze ulepszyć, dodać, dziwnie połączyć... Kucharz nie może osiąść na laurach.

– Mówiłeś, że charakter masz po mamie?
Tak, muszę mieć wszystko pod kontrolą. Łatwo się denerwuję, ale tak samo szybko się uspokajam. Ta wybuchowa natura ujawniła się w dniu, kiedy poznałem Agnieszkę. Padało, była 11. rano, siedziałem przy barze i nagle weszła Aga z koleżanką. Spojrzeliśmy na siebie i... to było jak „coup de foudre”, jakby uderzył piorun. Trzy dni później zamieszkaliśmy razem.

Rozmawiała Agnieszka Prokopowicz/ Viva!