Michel Moran wywiad "Flesz"

Michel Moran na gali Telekamery 2013 fot. Akpa
Jaki prywatnie jest uwielbiany juror "MasterChefa"
/ 06.09.2013 00:03
Michel Moran na gali Telekamery 2013 fot. Akpa

Na konferencji TVN, podczas której miał ze mną porozmawiać, bawiliśmy się w berka. Ja goniłam, a on uciekał. Michel Moran (48), juror w programie „MasterChef”, unika wywiadów i pozowania do zdjęć na ściankach. Zawsze ma jakiś dobry powód – a to ważna sprawa w jego restauracji, a to dzwoni żona, a to przyjaciel potrzebuje porady… – Niech w świetle fleszy będą ci, którzy to lubią, ja wolę gotować – wyjaśnia z uśmiechem, gdy już udaje mi się go „dopaść”.

Michel często żartuje, jest bardzo energiczny i nie może usiedzieć w jednym miejscu. A w jednym kraju? Hiszpan z urodzenia, Francuz z wychowania, a Polak z wyboru! Dlaczego wybrał Polskę? Oczywiście dla kobiety. Michel i jego żona Halina poznali się na spotkaniu ze znajomymi w luksemburskiej restauracji. Oboje byli po rozwodzie, oboje mieli też po dwoje dzieci i oboje chcieli zacząć wszystko od nowa. Razem! To było ponad trzynaście lat temu, a od dziesięciu prowadzą jedną z najlepszych restauracji w Polsce – Bistro de Paris. I to właśnie żona i gotowanie od lat były dla Morana najważniejsze. Czy kariera w TV to zmieniła?

Słyszałam, że czasem mówią na pana „polski Gordon Ramsey”.

Ooooo, to dla mnie ogromny zaszczyt, jednak zdaję sobie sprawę, że za Gordonem Ramseyem jestem daleko w tyle. To wybitny kucharz, autorytet i zdobywca gwiazdek przewodnika Michelin, a teraz również gwiazda programów kulinarnych światowego formatu. Gdy decydowałem się na udział w programie „MasterChef”, myślałem, że to raczej jednorazowa przygoda i choć niebawem będzie druga edycja, to nie czuję się gwiazdą. Ja nazywam się Michel Moran i pochodzę z kuchni! (śmiech).

Ale skusił się pan na kolejną edycję. Będzie lepsza i bardziej zaskakująca od poprzedniej?

Na pewno. Mnie już zadziwiono na castingach, kiedy miałem do spróbowania potrawę z pytona czy z krokodyla. Poziom był bardzo wysoki, ale to było do przewidzenia, bo Polacy świetnie gotują. Poza tym wszyscy byliśmy mądrzejsi i bogatsi w wiedzę. My – jak ten program realizować i jak się zachowywać. A uczestnicy – czego oczekiwać. Mam tylko nadzieję, że byłem bardziej profesjonalny niż poprzednio. Starałem się też poprawić swój język polski.

Tylko niech pan nie mówi, że nie będzie „oddaj fartucha!”?

Będzie, bo „oddaj fartucha!” to już mój znak rozpoznawczy (śmiech). Starałem się poprawiać inne błędy, które mnie raziły albo inni mi je wskazali, a i tak nadal mówię nie do końca poprawnie i po swojemu. No i kto wie, może nawet dojdzie kolejne powiedzonko.



A nadal będzie pan taki surowy? Pamiętam, że niektórzy uczestnicy się pana bali.

Trochę mnie spacyfikowano, ale zostanę sobą. Przecież juror nie może być supermiły i zabawny w każdej sytuacji. W pierwszej edycji nie miałem doświadczenia w telewizji, a od razu trafiłem do dużej produkcji. Dopiero pod koniec, gdy zostało mniej ludzi w programie, lepiej się poznaliśmy i polubiliśmy. W czasie kręcenia nieraz dostawaliśmy tzw. głupawki. Pamiętam, jak Mikołaj Rej zaczął się śmiać, kiedy podał mi tę okropną zupę z pieczarkami. Wszyscy wtedy zaczęli chichotać. I jak to kręcić? Mikołaj chyba nawet za tę zupę oddał fartuch, choć z uśmiechem na ustach. Trzeba pamiętać jedno – jeśli jesteśmy ostrzy, to nie jest to ani nic osobistego, ani też gra na pokaz. To są nasze emocje. Teraz, kiedy tylko mogę, pomagam byłym uczestnikom – na przykład kilkoro z nich odbyło staż w mojej restauracji. To było dla nich cenne doświadczenie, bo w tej pracy bywa nerwowo. Pracuje się do późna, a nie można zwolnić tempa. To inny świat i wszyscy ci, którzy marzą o tym zawodzie, powinni wiedzieć, na co się piszą.

„MasterChef” to pewien rodzaj talent show. Ale czy ma sens? Po „X Factorze” ktoś nagrywa swoją płytę, a po kulinarnym programie rzadko kto otwiera swoją restaurację.

Do śpiewania trzeba mieć głos i smykałkę, do gotowania też, ale oprócz talentu potrzebna jest ogromna wiedza. Program to dobry start, ale od uczestników zależy, co dalej zrobią. Basia Ritz, która wygrała pierwszą edycję, właśnie otwiera własną restaurację w Polsce, więc będzie namacalny dowód, że po programie można zrealizować marzenia. Lecz powtarzam: osoby po „MasterChefie” nie są jeszcze dobrymi kucharzami, są tylko na dobrej drodze, by się nimi stać. Ale chylę czoła przed wszystkimi, którzy odważyli się wziąć udział w programie. Bo ja nie wytrzymałbym chyba stresu i napięcia w towarzystwie kamer.

Za to przeżywał pan inne napięcia... Topór wojenny z Magdą Gessler został już zakopany?

To stare dzieje, my się z Magdą lubimy! Portale i gazety rozdmuchały to nieporozumienie. Magda ma ostry temperament i silną osobowość, a ja jestem impulsywny. U Kuby Wojewódzkiego powiedziałem żartem, że Magda nie wygrałaby tego programu, i przyznaję, że swoją myśl źle sformułowałem. Dziś wszystko jest już wyjaśnione, co nie oznacza, że w programie będzie słodko. Każde z nas zwykle broni swojego faworyta i walczy o niego jak lew i przez to temperatura w show rośnie.

Rośnie też wam konkurencja. W innej stacji startuje „Top Chef”, a to też bardzo znany i lubiany na świecie format.

To nie będzie konkurencja, tylko inny program dla miłośników gotowania. U nas ocenia się amatorów, a w „Top Chefie” fachowcy oceniają profesjonalnych kucharzy. Wojciecha Modesta Amaro, który jest tam jurorem, bardzo szanuję i uważam, że dzięki niemu polska kuchnia będzie znana na całym świecie. To prawdziwy artysta! We Francji „MasterChef” i „Top Chef” to dwa ulubione show Francuzów i nikt ich nie porównuje. Bardzo dobrze, że u nas będzie więcej programów o gotowaniu. Sam z chęcią obejrzę, co kucharze pichcą w tym „Top Chefie”.

Wśród Polaków była już moda na taniec, śpiew, a teraz mnożą się programy i blogi kulinarne.

Ale to nie jest chwilowa moda, tylko styl życia! Już kilka lat temu cały świat zaczął gotować w domu. Wszyscy zrozumieli, że każdy może to robić. Bo chodzi nie tylko o zjedzenie posiłku, ale i spotkanie z bliskimi – rodziną i przyjaciółmi. Dla mnie wspólny obiad to dobra zabawa, niespodzianka, wyznanie miłości. To nie wyłącznie jedzenie, lecz cały rytuał. Kto z nas nie lubi zapraszać przyjaciół i wspólnie gotować?



Słynna jest pana niechęć do tego, co większość Polaków kocha, czyli do kompotu i buraków! Ale chyba jakieś polskie potrawy pan gotuje, np. pierogi z jagodami, na które teraz jest sezon?

Nie robię, bo nie wiem, jak powinny smakować idealne pierogi z jagodami. Tak samo, myślę, niejeden Polak nie wie, jak powinna wyglądać i smakować potrawa ze ślimaków. Może i zrobi ją dobrze, ale nie perfekcyjnie. Dlatego uważam, że każdy powinien zajmować się kuchnią, którą zna najlepiej i jest w stanie ocenić.

Znajomy Francuz zwykł mówić: „Znam się na modzie, w końcu jestem Francuzem”. Czy uważa pan, że Francuzi także świetnie znają się na jedzeniu?

To nieprawda, choć kultura jedzenia i zachowania się przy stole zawsze była bardzo ważna we Francji. Do tego francuskie potrawy są bardzo różnorodne – mamy dwa morza, inne smaki na północy i na południu, właściwie w każdej części kraju. We Francji od dziecka chodzi się do restauracji. Nawet średnio zamożne rodziny mogą sobie na to pozwolić. Ja sam nie pochodzę z bogatego domu, ale pamiętam, że z rodzicami też jadaliśmy na mieście. Od małego do restauracji zabierałem też moje dzieci. We Francji to naturalne, że dzieci próbują różnych smaków i siedzą przy stole przez cały posiłek. Ale w Polsce też coraz częściej spotykam się z takimi zachowaniami. Rodzice przychodzą do mojej restauracji z dziećmi i proszą je, by spróbowały różnych rzeczy. I nie zamawiają im wcale frytek. Zresztą u mnie w restauracji ich nie ma (śmiech).

Za to mogą u pana spotkać znane osobistości, ministrów, ambasadorów i gwiazdy show-biznesu.

Na początku bywało, że witałem kogoś i dopiero kelner informował mnie, że to aktorka albo polityk. Ale w końcu to są normalni goście. Przychodzą, by zjeść i mieć chwilę spokoju. Przyjmowałem Kamila Durczoka, Kubę Wojewódzkiego, Borysa Szyca, Marylę Rodowicz, Ryszarda Rynkowskiego i wiele innych znanych osób, ale nigdy nie traktowałem ich wyjątkowo dlatego, że są gwiazdami, tylko dlatego, że są moimi gośćmi. Dla mnie każdy gość jest tak samo wyjątkowy! Rolą restauratora i kelnera jest to, aby wszyscy czuli się komfortowo i oczywiście smacznie zjedli.

A pan nie ma czasem ochoty zjeść takiego hamburgera z frytkami w fast foodzie?

Teraz już mniej, ale kiedy moje dzieci były małe, zdarzało się jeść na szybko. Nie ma chyba na świecie choćby jednej osoby, która nigdy nie próbowała fast fooda. Nawet wybitni kucharze jedli. I nie ma w tym nic złego, przecież to też jedzenie, a zrobić dobrego hamburgera też trzeba umieć.

„Zna się na swoim fachu, kocha to, jest uzależniony od swojego miejsca pracy i gotowania”, mówi o panu Anna Starmach. A pan mówi, że w domu nie gotuje. Dziwnie to brzmi w ustach kucharza specjalisty.

Bo kucharz w domu przestaje nim być. Czasem zawartość naszej lodówki w domu to głównie światło (śmiech). Gdy wstaję w niedzielę i chcę sobie zrobić kawy, często okazuje się, że nie ma mleka. Jak jest mleko, nie ma cukru. Ale trzeba to zrozumieć. Kiedy mam jeden dzień wolny, to nie chce mi się gotować. Codziennie o 8.30 rano idę do restauracji i wychodzę z niej w nocy. W dniu, w którym mogę odetchnąć, idziemy z żoną i na przykład z jej córkami coś zjeść na mieście. W domu z Haliną o gotowaniu nawet nie rozmawiamy.



A czym właściwie zajmuje się pana żona w Bistro de Paris?

Tym, na czym ja kompletnie się nie znam – administracją i finansami. Restauracja to firma i ktoś musi ogarniać wszystkie formalności. Halina nie pyta, po co mi tyle rodzajów ryb, a ja nie pytam, ile mamy na koncie. Jest dla mnie ogromną pomocą i wsparciem.

Ponoć jest też pana krytykiem kulinarnym? I szarą eminencją – nie widać jej, ale ma chyba dużo do powiedzenia?

Gdy robimy coś nowego do karty, zawsze proszę ją, żeby spróbowała i oceniła. Nie chcę powiedzieć, że to, czy danie wejdzie do menu, zależy tylko od niej, ale bardzo cenię jej opinię. Halina zna moją kuchnię i jest w stanie ocenić, czy dana potrawa przypadnie Polakom do gustu. Jednak teraz, gdy wokół mnie jest tyle zamieszania medialnego, ona chce pozostać w cieniu. Nie potrzebuje blasku fleszy i dlatego też jest niewiele naszych wspólnych zdjęć.

A czy pana syn i córka odziedziczyli po panu pasję do gotowania?

Niestety nie. Żałuję bardzo, ale żadne z nich nie przepada za gotowaniem. Córka – Solen ma teraz 18 lat i jeszcze się uczy we Francji. A syn – Andrea ma 23 lata i hoduje owoce morza na Nowej Kaledonii, francuskiej wyspie na Pacyfiku. Ale choć mieszkamy daleko od siebie, jesteśmy ze sobą blisko. Dość regularnie się spotykamy i rozmawiamy przez Skype’a i telefon…

Ma pan udane życie rodzinne. Jest pan spełniony zawodowo, robi to, co lubi... A marzenia? Plany? Co jeszcze chciałby mieć czy osiągnąć Michel Moran?

Moje marzenia są zwykłe. Nie chcę zamku, ferrari czy milionów na koncie. Tylko nadal pracować i gotować oraz żeby moja restauracja dobrze działała. Nie chcę też, by popularność mnie zmieniła, mam nadzieję pozostać sobą. Chociaż tego to już pilnuje moja żona (śmiech). Brakuje mi czasu na inne pasje, na przykład jazdę na nartach wodnych. Jako młody chłopak jeździłem konno, teraz za tym tęsknię. W tym roku miałem tydzień wakacji… Ale czy marzę o długich wakacjach? No właśnie niekoniecznie! Bo po co odpoczywać, jeśli tak bardzo lubi się swoją pracę? Dlatego jeśli zostanie tak, jak jest, będzie dobrze!

Redakcja poleca

REKLAMA