Liliana Głąbczyńska-Komorowska - Nic nie zatrzyma jej miłości

„Mój mąż Indianin? Nie jesteś na bieżąco. Rzucił mnie dla młodszej kobiety. Bałam się, jak to przetrwam, ale poznałam Bernarda. I zakochałam się”.
/ 27.03.2014 15:24
Liliana Głąbczyńska-Komorowska, polska aktorka od lat mieszkająca za granicą, opowiada o swoich życiowych i miłosnych perypetiach. I tylko nam pokazuje swoją rodzinę i dom w Montrealu.

– Mówią, że podpisałaś pakt z diabłem.
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
O, dlaczego?

– Bo jesteś wiecznie młoda.
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Nie podpisywałam żadnego cyrografu, chociaż nawet moje dzieci się dziwią: „Mamo, jak ty wspaniale wyglądasz. Nasi koledzy myślą, że masz 35 lat, a my nie wyprowadzamy ich z błędu”. A tu już pięćdziesiątka na karku, zresztą można sprawdzić w Wikipedii. Ja pewnie mam tę młodość w genach.

– A może miłość konserwuje? Piszą o Tobie: uwodzicielka.
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Wiesz co? Ja nigdy nie uwodzę mężczyzn, w każdym razie nie robię tego celowo. To dzieje się jakby poza mną. To ja poddaję się jakiejś nieokreślonej sile, daję się unosić na fali. Nigdy bym się nie zakochała w człowieku nieodwzajemniającym mojego uczucia. Zakochuję się dopiero w momencie, gdy poczuję z drugiej strony tę samą energię, co moja. Jej przepływ.

– W każdym razie teraz, kiedy po dwudziestu latach grasz znowu w Polsce, wszystkich zadziwiłaś. Spodziewano się zobaczyć nobliwą panią…
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Nobliwa to ja nie będę. Ale może dobrze na mój wygląd wpływają bajkowe warunki życia w Kanadzie.
I moje małżeństwo, pełne czułości. Mój mąż okazuje mi ją na każdym kroku.

– Twój mąż Indianin – reżyser Christian Duguay?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Nie jesteś na bieżąco. Jeszcze publicznie o tym nie mówiłam, ale Duguay rzucił mnie po 15 latach wspólnego życia. To nie tak, że wszystko świetnie mi się układa. Swoje przeszłam.

– Wiem, że miałaś kilka poważnych związków i pewnie wiele romansów?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Nie miałam czasu na romanse, ponieważ gdy kończyła się jedna miłość, za progiem czekała już druga. Taką mam karmę chyba.

– Wiązałaś się też z mężczyznami dla kariery, jak to robi wiele aktorek? Zaraz po wyjeździe z Polski zamieszkałaś podobno z dużo starszym reżyserem Jackiem Elsnerem?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Było trochę inaczej. Poznałam go w latach 80. na przyjęciu Romana Polańskiego podczas mojego pobytu we Francji. Od razu coś między nami zaiskrzyło. Wtedy postanowiłam wyjechać. Jack czekał na mnie rok, zanim wydostałam się z Polski.

– Rzuciłaś tu wszystko. Pisano potem, że przerwałaś świetnie zapowiadającą się karierę po sukcesie w filmie „Austeria”. To nie była łatwa decyzja?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Byłam młoda, odważna, pomyślałam, że muszę zawalczyć o siebie. Tutaj się dusiłam. Po „Solidarności”, która dała nam pozór wolności, szok stanu wojennego sprawił, że poczułam się jak więzień. Popadłam w depresję, nie chciałam w tym uczestniczyć. Rodzice dali mi przyzwolenie. Poznali Jacka i stwierdzili: „Powinnaś spróbować”.


– Był starszy od Ciebie o 30 lat. Trudno  uwierzyć, że się zakochałaś?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Był starszy, ale przystojny, świetnie utrzymany i taki poważny. Był moim mentorem i mistrzem. Mieszkaliśmy dwa lata w jego luksusowym apartamencie na Manhattanie. Potem się wyprowadziłam.

– Wykorzystałaś go i rzuciłaś? Nie masz poczucia, że go skrzywdziłaś?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Nie, bo daliśmy sobie wszystko, co mogliśmy dać. Nie byłam jego żoną, tylko narzeczoną – zaręczyliśmy się zresztą w Warszawie w hotelu Victoria. Przyszło chyba z pół tysiąca osób. Dzięki niemu po raz pierwszy zetknęłam się ze środowiskiem polskich Żydów. On przeżył Holocaust, później przetworzył to na książkę, z której został zrobiony film „Wojna i miłość”. Niestety, nie odniósł sukcesu. Miałam w nim rolę drugoplanową. Nie wykorzystałam Jacka, naprawdę. Daliśmy sobie czas, żeby się poznać wzajemnie. Chciał, żebym zmieniła religię. Kiedy zdałam sobie sprawę, że ta religia ma ten sam fundament, co katolicka, i tego samego Boga, nie widziałam powodu, by zmieniać moją wiarę. Jego dzieci i cała rodzina nie chcieli, by on był z katoliczką. Powiedziałam mu: „Jack, ja kieruję się własnym głosem, nie mogę tego zrobić”. Gdybym zmieniła religię, pewnie zostalibyśmy razem. Ale postanowiłam być wierna sobie i zamieszkać osobno.

– W Ameryce?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
W Ameryce. Zadzwoniłam do Szwecji, do wujka, który zaproponował, że pozna mnie z kolegą, który pomoże mi coś znaleźć. To był Michał Urbaniak. Zawrócił mi w głowie.

– Miał żonę. Nie pomyślałaś o tym?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Pomyślałam, ale to była taka romantyczna, kompletnie oszalała miłość. Nie zważaliśmy na nic, chociaż ja zawsze miałam i mam do dziś poczucie winy. Ono rosło we mnie w miarę upływu czasu. Chociaż jego żona, Urszula Dudziak, potem poznała Jerzego Kosińskiego, nie była więc sama. Poznaliśmy go zresztą wszyscy razem na tym samym przyjęciu. Później, gdy Christian mnie porzucił, to wszystko do mnie wróciło. Jeśli ty odbierzesz kogoś, tobie też będzie odebrane. Teraz już to wiem.

– Jeśli jest wina, musi być i kara?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Tak. Gdy Christian po 15 latach małżeństwa przyszedł, wyznając, że się zakochał w kobiecie kilkanaście lat młodszej ode mnie, pomyślałam, że historia się powtarza. Ona miała tyle lat mniej ode mnie, ile ja byłam młodsza od Michała. Była garderobianą, odkurzała kostiumy i pracowała z Christianem przy dwóch filmach. Mieli długi romans, tylko podobno on czekał, aż nasze dzieci urosną.

– Te dzieci, które tak bardzo chciał z Tobą mieć.
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Właśnie. Gdy mnie zobaczył pierwszy raz, na planie filmowym, powiedział, że śniłam mu się ja i nasze dzieci. Że mamy spędzić razem życie.


– Nie bałaś się różnic kulturowych?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Rodzicie bardzo mnie ostrzegali: „Zobacz, to całkiem inny człowiek niż ty. Indianin, długie włosy”… Nie zważałam na nic, uwiódł mnie swoim zapachem. Miał niesamowity zapach ciała. Uchodził za casanovę, ale na to też nie zwracałam uwagi. Zresztą był bardzo konsekwentny. To było jak wodospad Niagara, który zmiata wszystko, co jest po drodze. Przeznaczenie. Odmówiłam propozycji roli w jakimś głupim horrorze i wyjechałam do Nowego Jorku. Nagle telefon: „Już obsadziliśmy tę rolę, nie martw się”. Za chwilę następny telefon: „Ona nie może przyjechać, bo nie ma wizy. Jest drugi casting, przyleć do Montrealu”. I wzięłam tę rolę. Powiedział: „Widzę dom, widzę schody, widzę dwa łóżeczka, ty dekorujesz choinkę. Ja cię kocham”. I trzy miesiące później już byłam w ciąży z Sebastianem. Trzy lata potem urodziła się Natalia. Wszystko potoczyło się tak, jak w jego wizji.

– Nie pomyślałaś, że Cię „podbiera”, że to taki jego sposób na kobiety?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Nie, byłam pod wrażeniem, uwierzyłam mu. Myślę, że po pięciu niespokojnych latach z Urbaniakiem – w tym dwóch w małżeństwie – i przedtem dwóch niepewnych z Jackiem, potrzebowałam domu
i normalności. Chciałam tak jak moi rodzice przeżyć z kimś 50 lat i nadal się kochać. Pamiętaj, że pochodzę z takiego tradycyjnego domu, mimo że moi rodzice też byli artystami.

– Żal Ci tego małżeństwa?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Teraz już nie. W sumie cieszę się, że dostałam taką miłość – wtedy zdawało się, że na całe życie. Bo w Michale nie mogłam się na życie zakochać. On nie był do kochania, tylko do podziwiania. Jak Mozart. Wszystko mu się wybaczało. Nawet gdy o drugiej w nocy grał mi muzykę, którą właśnie wymyślił. Bo ja byłam jego muzą. Przy Michale musiałam grać różne role. Przy Christianie mogłam być sobą. Chociaż małżeństwo z nim też było wielką artystyczną przygodą, ale jednocześnie mieliśmy rodzinę, wspaniały dom w Montrealu, drugi na wsi nad jeziorem. Myślałam, że to dla niego jest najważniejsze. Ale widać nie było.

– Popełniłaś jakiś błąd?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Teraz już wiem, jaki. Za bardzo chciałam go ustawiać. Mówiłam: „Wiesz, ten scenariusz trzeba poprawić, zmienić”.

– A facetowi cały czas trzeba wmawiać, że wszystko w nim jest wspaniałe?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Być może. Za bardzo ujawniłam swoją siłę. Organizowałam wszystko, sama umeblowałam domy. On tylko przyjeżdżał na gotowe. Cieszył się, ale jednocześnie czuł, że to mnie trzeba podziwiać, że to ja jestem w tym związku facetem, a powinnam być taką małą kobietką. I nagle młodsza o 15 lat garderobiana siedzi i podziwia go bez granic. Jemu to było potrzebne, a nie zdejmowanie z głowy kłopotów.


– Buntowałaś się przeciw jego odejściu? Walczyłaś?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska: Powiedział:
„Zakochałem się. Muszę mieć oddech, żeby to przemyśleć”. Co ja mogłam zrobić? Miłości nie zatrzyma się na siłę. A poza tym moja godność nie pozwalała mi się upokarzać. Ale doznałam szoku, który trwał dość długo. Dzieci pomogły mi przetrwać trudne chwile. Nie mogłam się załamać, bo one nie zasługiwały na to, by patrzeć na rozpacz matki. Na jej łzy. A później zdałam sobie sprawę, że przeżyłam coś bardzo intensywnego, a teraz muszę zacząć nowy etap. Że te 15 lat dmuchałam w jego skrzydła, a on w moje nie. Kiedy chciałam, żebyśmy coś wspólnie zrobili, zbywał mnie. Istniałam jakby gdzieś obok niego. Teraz ma kobietę, która postawiła go na piedestał i modli się do niego. I chociaż zapewniał mnie, że nie będzie miał z nią dzieci, niańczą już dziewięciomiesięczną dziewczynkę o imieniu Historia.

– Pogodziłaś się z tym?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Tak, wszystko jest w porządku. Wierzę, że jest anioł stróż. I wierzę w los. Poza tym zdałam sobie sprawę, że to ja kreuję własną rzeczywistość i nie powinnam być w czyimś cieniu, grać tylko drugoplanową rolę. Spotkałam się z wieloma ludźmi, którzy mówili: „Liliana, masz prawdziwy talent. Dlaczego nie chcesz się zająć sobą?”. Zajmuję się więc.

– Los zesłał Ci szybko następnego mężczyznę?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Moja przyjaciółka – była żoną premiera Quebecu, powiada: „Liliana, jadę na południe Francji, żeby odpocząć. Przestań się martwić i jedź ze mną”. Poprosiłam Christiana, żeby zajął się dziećmi i pojechałyśmy. I wszystko zdarzyło się dokładnie tak, jak to sobie wymarzyłam.

– A co sobie wymarzyłaś?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Siedziałyśmy wieczorem, patrzyłam w gwiazdy i prosiłam Boga: Daj mi kogoś, kto będzie mnie strasznie kochał, kto będzie mnie rozpieszczał. Kto pomoże mi stanąć na nogi, przy kim nie będę się niczego bała. Kto tchnie we mnie życie. I żeby moje dzieci go kochały. Przyjaciółka mówi: „Chodź ze mną na bal, który organizuje mój znajomy. Jest rozwiedziony, samotny, nie ma z kim tam być”. I tak poznałam Bernarda Poulin. On zakochuje się we mnie od pierwszego wejrzenia i przez dwa lata zdobywa moje poranione serce. Po półtora roku Natalia, moja córka, powiedziała: „Mamo, jak nie wyjdziesz za niego, to pożałujesz, bo on cię bardziej kocha, niż tata cię kochał”. Wzięliśmy ślub 6 kwietnia, dwa lata temu, trzy lata po moim rozstaniu z Christianem, który też 6 kwietnia oznajmił, że odchodzi. Niesamowite, prawda?

– Życie pisze niewiarygodne scenariusze. W tym małżeństwie masz wszystko, czego szukałaś?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Bernard – inżynier, kanadyjski Francuz – jest tak niebywale czułym, subtelnym, ciepłym człowiekiem, że czasem aż trudno mi uwierzyć, że istnieje naprawdę. Nie jest tak przystojny jak Christian, ale ja już nie zwracam uwagi na zewnętrzność. Jest takim cudnym misiem, taką przytulanką. Poza tym jest niezwykle kreatywny – to wulkan pomysłów.


– Twoje dzieci go lubią?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Przedstawiłam im Bernarda dopiero po roku. Sebastian najpierw poczuł się zagrożony, bo wcześniej przejął obowiązki jedynego mężczyzny – pana domu. Natalia przyglądała się z boku, nie komentując. Dziś mogę powiedzieć, że wszystkie lody zostały dawno przełamane. Bernard miłość do mnie przelał też na moje dzieci. Jesteśmy rodziną szanującą swoje potrzeby i różnice. Bernard zmotywował mojego syna do samych piątek z matematyki, a Natalia owinęła go sobie wokół palca. Dzieci mają poczucie stabilności, a dla mnie – matki ubóstwiającej je, to jest najważniejsze. Sam Christian nie może uwierzyć, że dzieci aż tak zawojowały ojczyma. A ja siedzę cicho i zaciskam kciuki za nasze szczęście. Oby trwało. Po moich przygodach z mężczyznami czuję, że wreszcie wygrałam los na loterii.

– Twój mąż rozumie Twoją słowiańską duszę?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Myślę, że rozumie doskonale, chociaż w Kanadzie jestem Kanadyjką, tyle że polskiego pochodzenia. Różne rzeczy robimy z Bernardem  razem. Mam własną fundację „Liliana Komorowska dla sztuki”. Berdnard podpowiada mi niektóre tematy. Cały czas coś się dzieje. Jestem pochłonięta moim zawodem i nauczona wyjątkowej dyscypliny w Warszawskiej Akademii Teatralnej. Pracowałam z naprawdę wielkimi ludźmi sceny od samego początku, czyli „Czarownic z Salem” w Teatrze TV w reżyserii Zygmunta Hübnera. Ciągle muszę czymś żyć, czymś być naładowana. A jak się zmęczę, jedziemy z Bernardem do jego wspaniałego apartamentu na Florydzie i tam regeneruję siły.

– Gdy rozpadło się małżeństwo z Christianem, Twoja kariera stanęła pod znakiem zapytania?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Przeciwnie, rozwinęła się. Christian mnie blokował. Cała moja energia przy nim gdzieś się rozmywała, a teraz została mi zwrócona. Ale musiałam przejść przez to wszystko, żeby dojrzeć do Bernarda, do życia z nim. Żeby móc je docenić.

– Ale tęsknisz za Polską, za powrotem do korzeni?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Tęsknię. Dlatego jestem szczęśliwa, że mogłam wrócić chociaż na chwilę, by zagrać w serialu „Teraz albo nigdy!”. Widzisz, ja bardzo dobrze czuję się w Kanadzie, w naszych pięknych domach, w czystym powietrzu, pływając łódką po jeziorze, na leżaku w naszym ogrodzie, we własnym basenie. Tego wszystkiego nie miałabym w Polsce. Ale tutaj spotykam przyjaciół tych samych, co 20 lat temu. I oni tak mnie przyjmują, jakby tych lat nie było. Mój przyjaciel Antek Libera – autor głośnej „Madame” – powiada: „Liliana, jesteś w tak cudownym wieku, że możesz zagrać teraz najpiękniejsze role”.

– Twoje życie zatoczyło koło?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Tak. I czuję, że ten rok jest dla mnie przełomowy. Otacza mnie tyle ciepła, serdeczności. Mam w Polsce różne propozycje zawodowe. Nie muszę zaczynać od początku. Jest tak, jakbym wyjechała wczoraj i wróciła po tygodniu.

– Nie boisz się, że Twój mąż poczuje się opuszczony, zdradzony dla Polski?
Liliana Głąbczyńska-Komorowska:
Nie. Po pierwsze, nie muszę spędzać na planie tak dużo czasu. W przerwach jeżdżę do Montrealu. A po drugie – Bernard długo beze mnie nie wytrzymuje i przyjeżdża do Warszawy. Jest nią zauroczony i uczy się mówić: „Proszę bardzo, dziękuję, dzień dobry”. A ja uwielbiam pokazywać mu miejsca z mojej młodości.

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Beata Nawrocki

Redakcja poleca

REKLAMA