Krzysztof Kiljański

Kobiety się w nim kochają, wokół niego huczy od plotek. Nam ujawnia tajemnice swojego życia prywatnego.
/ 16.03.2006 16:57
Iza Bartosz: Kiedy wyszła Twoja płyta "In the Room", miałeś 37 lat. Nie żałowałeś, że zdecydowałeś się na debiut tak późno?
Krzysztof Kiljański: Niczego w życiu nie żałuję. Przynajmniej na razie. Myślę, że nagrałem tę płytę w najlepszym dla siebie momencie, kiedy już doskonale wiedziałem, co i jak chcę przekazać. Razem z Witkiem Cisło, współautorem płyty, pracowaliśmy nad tym krążkiem przez dłuższy czas. Nie chcieliśmy iść na żaden kompromis. I oczywiście zakładaliśmy czarny scenariusz: że płyta może gdzieś zniknąć, że już po kilku dniach wszyscy o niej zapomną.

- Jedną z pierwszych osób, która chciała jej słuchać, a nawet ją wydać, była Kayah. Przez jakiś czas nawet plotkowano, że jesteście parą. Sami prowokowaliście te plotki, wspólnie się fotografując.
Nie zdawałem sobie sprawy, że tak wiele osób nie czyta tekstów, tylko wyrabia sobie opinię na dany temat, jedynie patrząc na fotografie. Najbardziej przerażona była moja mama, która zadzwoniła do mnie z prośbą o wyjaśnienia. Mówiłem: "Mamo, zerknij do środka". Potem zadzwoniła do mnie jeszcze przyjaciółka, żeby mi powiedzieć, że w kręgach zbliżonych do telewizji plotkuje się o tym, że mamy z Kayah dzieci, i to już takie kilkuletnie. Z początku wystraszyłem się, że to wszystko zacznie się na mnie mścić. Potem jednak już się z tego śmiałem.


- Nie martwisz się plotkami na swój temat?
Już się do nich przyzwyczaiłem. Niedawno surfowałem sobie po Internecie i na jednym z blogów przeczytałem, że ludzi bardzo denerwuje to, że nie wiedzą, skąd się wziąłem. W końcu jakiś internauta postanowił przyjść niedoinformowanym z pomocą i zdradził, że Kayah znalazła mnie na jakiejś barce, jak śpiewałem do kotleta. Ta historia zaczęła mi się nawet podobać. Tylko że nasze spotkanie z Kayah było bardzo prozaiczne. Po prostu posłuchała płyty i zaproponowała mi i Witkowi współpracę.

- Jesteście przyjaciółmi?
Tak. Kayah jest także moim wydawcą i szefową, przed którą czuję respekt. Myślę, że takiej przełożonej wielu artystów mogłoby mi pozazdrościć. Przypadkiem okazało się też, że oboje jesteśmy równolatkami. Urodziliśmy się nie tylko w tym samym roku, ale także tego samego miesiąca i tego samego dnia. A różnica między naszymi narodzinami wynosi około półtorej godziny. No i oboje jesteśmy Skorpionami. Ale ja odnajduję w sobie cechy Skorpiona bardzo rzadko.

- Czyli kiedy?
Wtedy, gdy ktoś mnie dotknie do żywego. Jestem pamiętliwy i jeśli ktoś świadomie wyrządzi mi krzywdę, nie potrafię mu tego zapomnieć.

- A jakieś inne wady?
Niech pomyślę... Jestem ogromnie roztargniony. Nie potrafię wielu rzeczy na sto procent zaplanować, często zapominam o urodzinach czy imieninach najbliższych. I wtedy mam ogromne wyrzuty sumienia. Chwytam za telefon i mówię: "Składam spóźnione, ale bardzo szczere życzenia". Bardzo tego u siebie nie lubię.


- A co u siebie lubisz?
Cieszę się, że jestem tolerancyjny i otwarty na ludzi. Przynajmniej tak mi się wydaje. Staram się też być wyrozumiały.

- Jak Ci się żyje z sukcesem?
Szybko. Od premiery płyty moje życie nabrało niesamowitego przyspieszenia. Do tej pory niespiesznie sobie wstawałem, spokojnie wypijałem kawę, a potem realizowałem to, co na dany dzień było zaplanowane. Teraz wszystko dzieje się przynajmniej dwa razy szybciej.

- Pamiętam, jak zapewniałeś, że nie chcesz stać się osobą publiczną. Teraz nią jesteś.
Jeśli chciało mi się wyjść do ludzi z własnym projektem, to muszę im też opowiedzieć, skąd się wziąłem i jaki jestem. Ale nadal lepiej czuję się w studiu nagraniowym i na scenie niż na planie zdjęciowym. Bywają momenty, że bardzo cierpię, kiedy muszę robić za modela.

- To, że nie jesteś już anonimowy, ma też chyba jakieś dobre strony?
To wielka frajda, kiedy na ulicy spotykam obcych ludzi, którzy uśmiechają się na mój widok. Poza tym ciągle łatwo mi się wtopić w tłum, a grupy fanów nie napadają na mnie znienacka. Czasami jednak są takie momenty, że wolę być "niewidzialny". Wtedy głęboko na czoło nakładam czapkę z daszkiem.

- Daszek do garnituru? Przecież Ty zawsze chodzisz w garniturze.
Nieprawda. Na szczęście nie jestem biznesmenem i nie muszę chodzić tak ubrany na co dzień. W garniturze koncertuję od kilkunastu lat. Myślę, że to po prostu przyzwyczajenie.


- Lubisz flirtować? Podobno Twoimi fankami są przede wszystkim kobiety po trzydziestce.
Nie pozostało mi nic innego, jak się z tym pogodzić (śmiech). Na spotkania ze mną przychodzą rzeczywiście przede wszystkim panie, choć naprawdę w różnym wieku. Niektóre z nich mają "aż" 12 lat. Niedawno w Poznaniu powstał mój fanklub, który też założyły kobiety. Ogromnie to miłe. Jakiś czas temu spotkałem się z fankami w jednej z warszawskich kawiarni i przegadaliśmy ponad cztery godziny.

- Nawet jako mały chłopiec nie marzyłeś, że będziesz gwiazdą?
Wychowywałem się w Nowej Soli. Tam moja rodzina mieszka do dziś. Kiedy byłem mały, marzyłem, żeby być lotnikiem. Spróbowałem jednak gry na akordeonie. Pierwszy występ w szkole muzycznej po prostu spaliłem. Pamiętam, że wychodząc na scenę "zapięty" w akordeon 80-basowy, czułem się jak sparaliżowany.

- Co sprawiło, że jednak postanowiłeś zajmować się dalej muzyką?
W szkole średniej już w Zielonej Górze poznałem ludzi, z którymi się świetnie rozumiałem. Stworzyliśmy zespół dziewięcioosobowy i wspaniale się razem bawiliśmy. Koncertowaliśmy po całym kraju, nawet za granicą. Potem przeniosłem się do Wrocławia i zacząłem śpiewać na estradzie wojskowej. A jeszcze później dostałem propozycję występów w rewii muzycznej na Tajwanie. Śpiewałem tam światowe standardy: Franka Sinatrę, Raya Charlesa. W tamtym magicznym świecie spędziłem ponad pół roku. I jak dziś tak wspominam swoje muzyczne dokonania, to myślę, że sukces osiągnąłem już dawno, w momencie kiedy ktoś pozwolił mi śpiewać i zostać wokalistą.


- Cały czas bardzo bronisz swojej prywatności. Dlaczego nie chcesz opowiadać o swojej żonie?
Na jej prośbę. Chciałbym dać jej szansę, żeby była postacią anonimową. Nie chcę doprowadzić do sytuacji, że nie będzie mogła spokojnie wyjść po zakupy.

- Jesteś teraz bardzo zajęty. Chyba częściej przebywasz w Warszawie niż w swoim domu we Wrocławiu?
Coraz częściej we własnym domu jestem gościem, wpadam na dzień, dwa. Rzadko też widzę swoją żonę i czasami jest nam z tym bardzo ciężko. Ale my jesteśmy małżeństwem już 10 lat i doskonale się rozumiemy. Przeżyliśmy razem tyle, że naprawdę zdążyliśmy się poznać.

- Od 16 lat mieszkacie we Wrocławiu. Może łatwiej by Wam było, gdybyście przeprowadzili się do Warszawy?
Ostatnio często spotykam się z pytaniem: "To co, nowa płyta już jest, to jeszcze nowy dom i nowa żona?". Śmieję się tylko z tego, bo u mnie w tej dziedzinie jest constans. Kocham Wrocław, wszystko tam sobie poukładałem i nie zamierzam tego burzyć. Nie planuję przeprowadzki. Przynajmniej teraz.

- To może zaczniesz zabierać żonę na swoje koncerty?
Myślę, że tak, jak jest teraz, jest najlepiej. Oboje postanowiliśmy sobie, że będziemy mieli dystans do naszych spraw zawodowych. Oczywiście, gdyby moja żona chciała towarzyszyć mi na koncertach, nie miałbym nic przeciwko temu, ale ona chyba o tym nie marzy.

- A Ty jesteś domatorem?
Zdecydowanie tak. Mój dom, mój pokój to dla mnie najważniejsze miejsca. Dom i rodzina. Ostatnio na przykład nie mogę sobie darować, że nie mam czasu, żeby odwiedzić mamę i brata. Zawsze uwielbiałem wracać do swego rodzinnego miasta i teraz jest mi źle z tym, że pojawiam się tam raz na kilka miesięcy. Myślę, że tam właśnie mam swoich najwierniejszych fanów.

- A masz jeszcze coś wspólnego z ludźmi z Partii Przyjaciół Piwa? Byłeś podobno członkiem tej formacji.
To był epizod. Zafascynowały mnie ideały, które głosili założyciele tej partii: propagowanie kultury picia piwa, treści ekologicznych, nawoływanie do tworzenia w Polsce kulturalnych miejsc, zacisznych kawiarenek, przytulnych pubów. Potem oczywiście okazało się, że tak naprawdę to chodzi o stołki i czyjeś kariery polityczne. Zrezygnowałem więc z członkostwa i legitymację zawiesiłem na gwoździu w jednym ze studiów nagraniowych. Pewnie wisi tam do dziś.

- Ale piwo lubisz nadal?
Oj tak. Ale jestem wybrednym piwoszem. Czuję jednak, że powinienem już z tym napojem uważać, bo w pewnym momencie jego nadmiar powoduje u mężczyzny bardzo namacalne ślady zwane mięśniem piwnym (śmiech).

- A co z gotowaniem? Podobno jesteś dobrym kucharzem.
To prawda. Umiem zrobić coś więcej niż tylko zagotować wodę na herbatę. Moją specjalnością są naleśniki. Smażenie ich to dla mnie wręcz zabawa. Ostatnio najbardziej lubię robić naleśniki ze szpinakiem, do tego odrobina boczku i czosnek. Pycha. Jeśli moja kariera wokalisty się skończy, to otworzę naleśnikarnię. Najlepiej od razu całą sieć. I sam je będę serwował klientom.


Sierpień, 2005
Rozmawiała Iza Bartosz