Katarzyna Dowbor w Vivie!

Katarzyna Dowbor w Vivie!
Dziennikarka w szczerej rozmowie opowiada o życiu po 50-tce, trudnych chwilach, chorobach, dzieciach i mężczyznach
/ 21.08.2013 00:22
Katarzyna Dowbor w Vivie!

Znalazłaś się na zakręcie?

„A ja jestem, proszę pani, na zakręcie…” ten cytat z Agnieszki Osieckiej już do mnie nie pasuje. Byłam na zakręcie, ale wychodzę na prostą.

Nigdy się nie poddajesz?

Staram się nie podawać, chociaż są, oczywiście, w moim życiu przeróżne zawirowania, ale ja wtedy nie patrzę w sufit, nie biorę antydepresantów i nie mówię sobie, że tego zakrętu nie pokonam. Właśnie po raz kolejny przekonałam się, że często życie samo za nas decyduje, co będziemy robić za chwilę. 

No właśnie, a Ty już wiesz, co będziesz robić w następnym roku. Wygrałaś casting na prowadzenie nowego programu w Polsacie.

Tak, a co najzabawniejsze, nie miałam przedtem wcale takiego pomysłu. Kiedy jednak zaproszono mnie na ten casting, postanowiłam wziąć w nim udział, chociaż nigdy wcześniej nie korzystałam z tej formy starania się o pracę. Ale dlaczego nie? – pomyślałam. Nikt nie ma taryfy ulgowej. Tym bardziej że nic nie ryzykowałam. Byłam przecież „panną na wydaniu”.

„Gwardia umiera, ale nie poddaje się?”.

Dobrze to nazwałaś. Utrzymać się 30 lat w telewizji to naprawdę sztuka. Tylko jeżeli wydaje nam się, że coś będzie trwać wiecznie i zostaje dane nam raz na zawsze, to błąd. Nic nie jest dane na zawsze. O czym właśnie niedawno się przekonałam. Przychodzi ktoś i mówi „basta”. A ty musisz się z tym pogodzić. 

Jak znieść myśl, że już nas nie chcą?

Nie mam czasu zastanawiać się nad tym, bo za szybko żyję. Ale ludzie mają problemy ze zgodą na odtrącenie. Nie chcę się skarżyć, rozumiem – przychodzą nowi, młodzi, otwierają drzwi, które ja już otworzyłam, a my, starsi, musimy im zrobić miejsce. Mnie boli coś innego – sposób, w jaki to się obywa. 



Dostałaś wypowiedzenie z telewizji publicznej po 30 latach. Jak Ci o tym powiedziano?

Po prostu zadzwoniła sekretarka, że dyrektor zaprasza mnie na spotkanie. Dłuższy czas próbowałam się do niego dostać, ale nie miał wolnej chwili, żeby ze mną porozmawiać. A miałam dla niego pomysły programów, miałam sponsorów. Nikogo to jednak nie interesowało. Wiedziałam, że nie jestem mile widziana, w związku z tym spodziewałam się tego, co nastąpiło. Koledzy mnie uspokajali, nawet redaktorka, która robiła ze mną program, powtarzała: „Ty się nie denerwuj, na pewno chcą ci coś zaproponować”. Bo nikt nie wierzył, że to się tak może skończyć. 

Byłaś telewizyjną ikoną, mnie też zaskoczyło Twoje wypowiedzenie. 

A mnie nie. Dziwnie się to odbyło, między jednym spotkaniem a drugim po prostu wręczono mi papier.  

Rozpłakałaś się?

Mam satysfakcję, że zachowałam się godnie, mogłam się awanturować, wyciągać fakt, że jestem jedynym żywicielem rodziny, ale to było poniżej mojej dumy. Zadałam tylko jedno pytanie: „Czy panowie dyrektorzy oceniają tak źle moją pracę?”. W odpowiedzi usłyszałam, że nie, tylko jest inny pomysł na drugi program telewizji. Zrozumiałam, że dla mnie tam już nie ma miejsca. Podpisałam więc, co miałam podpisać, zapytałam, co mam dalej robić, bo nikt mnie jeszcze nigdy z pracy nie wyrzucił. Wytłumaczono mi, podziękowałam i wyszłam. 

Telewizja w ogóle jest chimeryczna, a Ty przeżyłaś już niejeden trudny moment. Kilka lat temu „zdjęto” Cię z wizji. 

I wtedy było mi trudno. Odeszła Nina Terentiew, a jej następca postanowił odciąć się od wszystkiego, co istniało przed nim. Zniszczył wszystko, co było dobre. I wtedy nagle z dnia na dzień dowiedzieliśmy się, że od przyszłego miesiąca nie będzie już dyżurów prezenterskich, czyli czegoś, z czego od początku Dwójka słynęła. Przecież z widzami spędzaliśmy niedziele, święta, ja chyba 15 Wigilii przesiedziałam na wizji. Rodzina musiała czekać, aż wrócę, żebyśmy mogli podzielić się opłatkiem. A ile sylwestrów spędziłam w pracy! Uwielbiałam te dyżury także dlatego, że nie ograniczaliśmy się do zapowiedzi programów, zapraszaliśmy też ciekawych gości. To były ważne rozmowy. Przychodzili znani ludzie, autorytety. Pamiętam rozmowy z Agnieszką Osiecką, z Krzysztofem Pendereckim. Wzajemnie się szanowaliśmy, oni mieli ważne rzeczy do przekazania, a my im to umożliwiliśmy. Dlatego rezygnacja z dyżurów prezenterskich była dla mnie trudna do przełknięcia. No i zabrakło mi tej adrenaliny, jaką dawały te rozmowy.

Ale dostałaś swój program w TVP3?

„Alchemia zdrowia i urody” nie była moja, ja ją tylko prowadziłam. Autorką programu była Jola Furgał. Natomiast razem z Mariuszem Sikorskim, producentem, wymyśliliśmy „Ogrodową Dowborową”. Mariusz zapytał, co jest moją pasją. A ja uwielbiam grzebać w ziemi. I okazało się, że można tu zrobić coś fajnego. W dodatku telewizja nie dokładała ani złotówki, bo płacili sponsorzy. Mieliśmy bardzo dobrą oglądalność. Zajęłam się więc tymi programami. 



Kiedy Cię zwalniano, usłyszałaś, że jesteś za stara, jak kiedyś Małgorzata Szelewicka?

Chociaż nikt głośno tego nie powiedział, ale pewnie taki był powód.

A Ty uważasz, że jesteś stara?

Starość to pojęcie względne. Uważam, że jestem w bardzo dobrym wieku do prowadzenia programów. Myślę, że jestem nie stara, ale dojrzała. A moje doświadczenie życiowe powinno być traktowane jak zaleta, a nie wada. Dostałam wiele dobrego od życia, ale też i po tyłku. To, co przeżyłam, daje mi prawo do mówienia o rzeczach ważnych. Bo znam je z autopsji, a nie z literatury. Myślę, że jestem bardziej przekonywająca dla widza, mówiąc o tych sprawach, niż 20-letnia dziewczyna, która nie ma jeszcze wiedzy życiowej.  

Naprawdę nie masz kompleksu wieku?

Nie, ponieważ wiek to nie metryka, tylko samopoczucie. A ja chodzę na siłownię, mam dwóch trenerów personalnych – bliźniaków Huberta i Roberta – wiem, że muszę schudnąć. I nadal uprawiam sporty, jeżdżę konno, na nartach – co uwielbiam. Jeszcze mi nie strzyka w kościach (śmiech). Tak naprawdę, choć to banał, zdrowie jest najważniejsze. A ja coś już o tym wiem.

Wiem, przeszłaś ciężką chorobę.

Tak. Kiedy zdjęto nam dyżury, dla mnie to był trudny czas w dwójnasób. Nie dość, że zostałam bez pracy, to jeszcze nagle okazało się, że mam duże problemy z tarczycą. Wcześniej o tym nie wiedziałam. Dopiero kiedy jedno oko zaczęło mi się powiększać, a drugie – nie, postawiono diagnozę. I tutaj Jola Furgał okazała się prawdziwą przyjaciółką. Namawiano ją, żeby zdjęła mnie z wizji, bo się roztyłam i wyglądam nieszczególnie. Ona jednak się nie złamała. I tak kombinowała z operatorem, żeby kamera mnie wyszczupliła, a oko widać było jak najmniej. Najbardziej bolesne, kiedy dzieje się coś takiego, a firma cię nie wspiera i nikogo nie obchodzisz. Dzięki Joli jednak nie zawiodłam się na ludziach. W przerwie między zdjęciami jeździłam na kroplówki ze sterydów – to z ich powodu przybrałam na wadze. Ale w ogóle nie brałam zwolnień, chociaż bardzo źle się po tych kroplówkach czułam. Właściwie dzięki Joli przeżyłam ten zły okres, także finansowy. Starałam się wtedy nigdzie nie bywać, nie prowadzić imprez. Zgodziłam się tylko poprowadzić jedną – dla dzieci chorych na raka. Poprosiłam fotoreporterów, żeby mi nie robili zdjęć, bo jestem chora. Trzech odłożyło aparaty, ale dwóch nie posłuchało mojej prośby. Ukazały się  zdjęcia z komentarzami: „Ale się zapuściła”. Nikt się nie zastanowił, że może jestem chora. 

Ile trwała choroba?

Prawie dwa lata, ale teraz jestem już w dobrej formie, chociaż muszę bardzo tej tarczycy pilnować. Taka choroba jednak uwrażliwia. Teraz nie odmawiam prowadzenia żadnych charytatywnych gali, uważam, że to mój obowiązek. 



Bo życie polega na spłacaniu długów wobec życia właśnie? 

To też, a ja kilka razy przeżyłam sytuacje ekstremalne. Choćby upadek z konia. Nie wiadomo było, czy będę chodzić – zaczęłam tracić władzę w nogach. Ale żyłam. I chodzę, i tę tarczycę też pokonam.  

Tej siły uczysz młodych kolegów? Żeby nie załamywali się, tylko walczyli?

Gdybym miała szansę prowadzić treningi dla młodych zaczynających pracę w telewizji, uczyłabym tego. Ale telewizja nie chciała skorzystać z mojego doświadczenia. Szkoda. Pisze się, że nie lubię młodych, przeciwnie – bardzo ich lubię. I mam zajęcia ze studentami na dziennikarstwie. Dużo rozmawiamy. Zadają mi wiele pytań. Często są naiwni, o wielu rzeczach nie mają pojęcia. 

Też byłaś młoda i naiwna.

Tak i pewnie ja też wyważałam drzwi dawno już otwarte. Taki jest przywilej młodości. Największy problem – to nauczenie młodych szacunku dla nas. Moje dzieci zawsze tego uczyłam. I tego, że pieniądz nie jest najważniejszy. Takich honorariów, jakie są teraz, my nigdy nie dostawaliśmy. Pamiętam, jak jeździliśmy w trasę: Zbyszek Wodecki, Ala Majewska, Halina Frąckowiak, Andrzej Zaucha. Grało się dziennie po trzy koncerty, ale przez dwa tygodnie zarobiliśmy tyle, co dzisiaj młody dziennikarz w jeden dzień. W dodatku pokonywaliśmy kilometry starym rozklekotanym autobusem, a nie superfurą, jak dzisiaj. I nie buntowaliśmy się, byliśmy szczęśliwi, że robimy to, co robimy. A dzisiaj przychodzi nowy szef i powiada: „Te emerytki trzeba wywalić”. Nie jestem emerytką. Mam 54 lata i przed sobą jeszcze dużo czasu. Dlatego staram się tym nie przejmować. Chociaż popełniłam błąd i weszłam do Internetu przeczytać komentarze. Gdybym traktowała je poważnie, powinnam od razu się zastrzelić. Ale znam swoją wartość i żaden internetowy troll mnie jej nie pozbawi.

Wróciłaś do domu z wypowiedzeniem i upiłaś się, żeby odreagować?

Nie, pojechałam na zdjęcia, bo jeszcze miałam ostatnią „Alchemię…”. Moi koledzy nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Ale ja poczułam wielką ulgę, że to już się stało, że nie muszę snuć domysłów. I że wreszcie jestem panią samej siebie. Do tej pory musiałam odmawiać propozycjom przejścia do komercyjnych stacji. Dwie były bardzo atrakcyjne. Wiesz, nawet nie podejrzewałam, jak bardzo mi to chodzenie w wędzidle ciąży. Nareszcie więc wolność. Nareszcie mogę robić swoje. Z drugiej strony jednak miałam żal, że nie kupiono mi nawet kwiatka za 10 złotych. Kilka dni później prowadziłam dużą konferencję dla pewnej firmy, która mi przysłała 150 tulipanów. Zastanawiałam się, czy w ogóle o tym wspominać. Nikomu się nie skarżyłam, natomiast wydało się, kiedy poszłam z obiegówką. A potem już zaczęły dzwonić media i pytać, czy to prawda. Telewizja nie wzięła pod uwagę, że ludzie będą zainteresowani, z jakiego powodu zrezygnowano z mojej osoby.



Masz poczucie porażki?

Nie, jeżeli rozumie się mechanizmy ludzkich postępowań, nie może być mowy o porażce. Przecież niczego nie zawaliłam. Traktowałam swoją pracę bardzo poważnie, tak naprawdę to ona zawsze była na pierwszym miejscu. Nie myl poczucia porażki z poczuciem krzywdy, które pewnie długo będzie we mnie tkwiło. W końcu po 30 latach nie odchodzi się z jakiegoś miejsca tak z dnia na dzień. I od razu nie przestaje się o nim pamiętać. 

Miałaś wsparcie w swojej córce Marysi?

Marysia ma 14 lat i jest bardzo mądrą dziewczynką. Przygotowałam ją zresztą na tę wiadomość: „Idę na rozmowę i chyba mnie zwolnią”. Powiedziała, żebym się nie martwiła, bo będzie dobrze. Wspaniale wrócić do domu, w którym ktoś sprowadza wszystko do właściwego wymiaru i mówi: „Mamo, nic takiego się nie stało, poradzisz sobie, jesteś bardzo profesjonalna”. Umiała mnie natychmiast pocieszyć. Dobrze też wrócić do domu, gdzie są normalne, codzienne obowiązki. Wiedziałam, że muszę ugotować obiad, zawieźć Marysię na zajęcia, potem ją przywieźć. Mieszkamy przecież pod Warszawą. Najgorzej zwinąć się w kłębek i wziąć na przeczekanie. Chociaż miałam taką ochotę. Bardzo fajnie też zachowali się Maciek i Joasia: „Mama, i czym ty się przejmujesz?”.

Maciek był zazdrosny o Twoją pracę w telewizji?

O pracę nie. On chciał tylko, żeby jego nazwisko coś znaczyło, żeby był odrębnym człowiekiem, a nie ciągle synem swojej matki. Ale teraz już to Maciek jest Dowborem, a ja głównie jego matką (uśmiech). 

Zależy Ci na popularności?

Nie, choć myślę, że są ludzie, którzy jeszcze długo będą mnie kojarzyć z telewizją publiczną i będą mnie pamiętać.

W gruncie rzeczy jesteś typem zwycięzcy. Wracasz na wizję, tyle że do Polsatu. 

Polsat ma bardzo dobrą oglądalność, a program, który będę prowadzić, wyjątkowo mi odpowiada. 

Możesz już zdradzić, czego będzie dotyczył? 

Sądzę, że tak. Będę uczyć ludzi, jak mają czuć się szczęśliwi. To taka jego główna idea. Będziemy remontować rodzinom domy, sprawiać im wiele przyjemności. Tym, którzy robią bardzo wiele dla innych, często zapominając o sobie. Najważniejsze dla mnie jest to, że mogę robić coś dobrego, misyjnego. Ja sama wyremontowałam i postawiłam kilka domów. Uwielbiam urządzać wnętrza i jestem matką, i babcią, tak więc łatwiej mi zrozumieć ich sytuacje. Moja była szefowa Nina Terentiew zawsze interesowała się swoimi pracownikami i doskonale wiedziała, jakie mamy zainteresowania i pasje. To ona zaproponowała, by zaprosić mnie na casting, ale wybierali inni. W każdym razie to program, który psychicznie jest mi bardzo bliski. Bo najważniejsze, żeby czuć się szczęśliwą mimo wszystko. 

 

A co Ci daje takie poczucie szczęścia? Dla wielu kobiet to mężczyzna, ale Ty przecież jesteś sama? 

Uważasz, że tylko bycie z kimś daje nam szczęście? Ja już kilka lat temu postanowiłam, że nic na siłę. Zadecydowałam, że najważniejsza jest dla mnie Marysia. Nie wyobrażam sobie sprowadzić kogoś obcego do domu, w dodatku nie będąc pewna, że on zostanie tu na stałe. Nie chcę zakłócać rytmu życia córki.

Kobiecie nie brakuje męskiego ramienia?

Szczerze mówiąc – brakuje, człowiek jest stworzony do życia w dwoje. Ale mój dom jest tak wesoły, przewija się przez niego mnóstwo ludzi. Koleżanki Marysi, Maciek, Joasia, moja wnuczka Janinka, sąsiadki. Właśnie Dorota Wellman, która mieszka przy tej samej ulicy, telefonuje, żebym przyszła po chłodnik, który zrobiła. Ja ani przez chwilę nie czuję się sama. Cudownie mieć mężczyznę, którego się kocha, ale być z niekochanym, nie ma sensu. I dopóki nie spotkam faceta, którego obdarzę uczuciem, nikogo nie wpuszczę do mojego świata. Pamiętaj, że ja już przeżyłam tak wielkie namiętności, iż teraz nie muszę do nich tęsknić. 

I tak pewnie wyjdzie na Twoje. Wróżyłam Ci, że długo nie pozostaniesz bez pracy, a teraz wróżę, że się jeszcze mocno zakochasz.

Wiesz, po pięćdziesiątce nie traci się już głowy dla faceta, bardziej się szuka przyjaźni, kumpla. A jeśli takiego mężczyzny nie znajdę, zawsze mam wariant awaryjny – zakładam kalosze, wynoszę się na wieś i hoduję konie. Ja nie szukam człowieka na życie, tylko miejsca, w którym stanę i powiem: „Tu chcę żyć, to jest moje miejsce na ziemi. Muszę jednak poczekać, aż Marysia skończy szkołę i będzie sobie już radzić sama. A to potrwa jeszcze kilka lat, więc nie muszę dzisiaj zaprzątać sobie tym głowy.

Redakcja poleca

REKLAMA