Grażyna Błęcka-Kolska

Nam opowiedziała o nie zawsze doskonałej codziennej miłości, barwnych snach i duchach przeszłości.
/ 16.06.2006 10:29
Anna Kaplińska-Struss: Była już Pani na tym świecie?
Grażyna Błęcka-Kolska: Jakie ładne pytanie... Na pewno byłam tu nieraz, ale jako Grażyna jestem po raz pierwszy. Często mam wrażenie déja vu. Ostatnio na festiwalu filmowym w Kalifornii, w Palm Springs, kiedy przyjechałam na pustynię, nie mogłam pozbyć się uczucia, że ja to miejsce świetnie znam. Poza tym często śnię i to są barw ne sny.

- Śni się Pani, że Pani lata?
Tak. Często skaczę po wierzchołkach drzew i domów. Odbijam się od nich lekko i wędruję nad ziemią. To bardzo przyjemne i przypomina film „Przyczajony tygrys, ukryty smok”. Kiedyś, gdy byłam z moją mamą na Półwyspie Helskim na wakacjach, miałam nieodparte wrażenie, że byłam tam już w czasach epoki napoleońskiej. Rozpoznawałam ulice, kocie łby. Pamiętałam mężczyznę w mundurze, który szedł ulicą. Wiedziałam, że miał dzieci. Gubię się czasami w tych snach...

- A sny prorocze? Ma je Pani?
Nieskromnie powiem, że tak. Wydaje mi się, że każdy człowiek ma bardzo dużą intuicję, ale jej nie używa.

- Pani wierzy w reinkarnację?
Wierzę w energię. W energię, która krąży w świecie.

- I chce Pani odrodzić się jako wyższa istota?
Pracuję nad tym, żeby uczciwie przeżyć każdy dzień, a to jest duży wysiłek. Jak człowiek jest uczciwy, pracowity, dobry, to musi coś dobrego do niego przyjść.

- Joga, którą Pani ćwiczy, ma w tym pomóc?
Joga bardzo mi pomogła. Znajduję w niej to, co jest potrzebne mojej duszy. Moja babcia była prawosławna, pochodziła z Wilna. Często jako dziecko przyglądałam się obrazowi Chrystusa ze spuszczonymi oczyma i pięknymi długimi włosami, który przywiozła ze sobą z Wileńszczyzny. Po wojnie mama i babcia zostały przesiedlone do Kolumny niedaleko Łodzi i jako wilnianki czuły się inne. Zamieszkały w starej drewnianej willi, w opustoszałej pożydowskiej dzielnicy. To tam spędziłam dzieciństwo.

- Duchy z przeszłości przychodziły do Pani nocami w tej willi?
Tak. I wie pani, że nie bałam się ich? Tylko chciałam je przytulić. Czułam żal i litość dla tych, którzy wcześniej spali w tym łóżku, w którym ja śpię, którzy jedli przy tym stole, przy którym teraz ja jem. To był magiczny czas. Otrzymałam od rodziców dużo wolności i dużo miłości. Myślę, że to jest najpiękniejsze, co można dostać. Swojej córce nie daję takiej wolności, jaką ja miałam. Ale Zuzia nie znosi, kiedy o niej mówię.

- Nie lubi tego, co robicie?
Lubi to, co robimy, ale nie lubi, kiedy się o niej mówi. Szanuję jej wybór. Tu chodzi o uczciwość. To jest młody człowiek, ale duży duch. Nie mogę wykorzystywać jej dlatego, że to jest moja córka. Muszę ją podlewać, żeby ładnie rosła, dbać, otulać przed zimą, jak kwiatek, natomiast muszę też pamiętać, że to jest osobny byt i szanować to.

- Mówienie z miłością o córce w „Vivie!” jest brakiem szacunku dla niej?
Nie, ale ona ma własną drogę i kiedy mówi „nie”, to znaczy nie.

- Czy Pani chciałaby, żeby córka była artystką?
Nie, broń Boże! (Śmiech). Ale zrobi, co będzie chciała.

- Czym jest dla Pani aktorstwo?
Zawodem i sposobem na życie. Trzeba zachować świeżość, otwartość, a jednocześnie utrzymać się z tego. Każda rola to jest przeżycie, wejście w inny świat. Można stworzyć postać, dać się nią omotać, zanurkować w niej i wyjść z drugiej strony. To jest fantastyczne.

- A dlaczego tak rzadko Pani „nurkuje”?
Mogłabym się wtedy utopić (śmiech). Aktor to jest człowiek do wynajęcia, ale też sam wybiera.

- I zamknęła się Pani w swoim pięknym świecie jogi, ogrodu, szlachetnych kamieni. Czy to nie jest wyniosłość odrzuconej?
Odrzuconej? Nie (śmiech). Chciałam córce poświęcić więcej czasu. Gdybym pracowała w teatrze, w serialach, Zuzia nie miałaby rodziców. Życie to sztuka wyboru. Ale teraz już mam czas.

- Gdyby nie aktorstwo, to co?
Archeologia mnie bardzo interesowała. Może byłabym nauczycielką WF albo rehabilitantką.

- Chciała Pani masować staruszki?
Dlaczego nie? Lubię pomagać. Chociaż nie wiem, czy potrafiłabym dotykać innego ciała.

- Pani mąż słynie z tego, że jest taki...
Napakowany? Zawsze był wysportowany, podnosił pnie drzew.

- Macie obsesję na punkcie ciała, sportów?
Ja, w przeciwieństwie do męża, nie znoszę sportów siłowych, nudzę się nimi po prostu. Dla Jakuba z kolei joga jest bardzo trudna.

- Co jest w niej takiego trudnego?
Najtrudniejszy w jodze jest relaks. Ciągle sobie mówię: „Zamknij oczy, Grażyna, zamknij oczy”. Natomiast Jakub potrzebuje dużo wysiłku, żeby wyładować stres. Te jego słynne pompki na jednej ręce to wentyl bezpieczeństwa. Ja szukam harmonii ze sobą.

- Pani mąż słynie też z tego, że uprawiał wspinaczkę wysokogórską i był grotołazem. Towarzyszy mu Pani w tych wyprawach?
Na początku znajomości razem chodziliśmy. Raz nawet Kubuś uratował mi życie. Byliśmy pod Częstochową, w skałkach. Wpięłam się we wszystko, tylko nie w linę główną... Już miałam skakać w przepaść, ale Kuba sprawdził uprząż jeszcze raz. Zbledliśmy. Nie byłam wpięta.

- A czemu się Pani pchała do jaskiń? Są ciemne, mokre, brrr.
Na mnie wilgoć i ciemność nie robiły wrażenia. Jedynie wyobrażenie, że jestem gdzieś w środku góry jest nieprzyjemne. A z drugiej strony te jaskinie są przepiękne! Jak się człowiek przeciśnie przez te wszystkie otwory, to jest nieprawdopodobny krajobraz. Poza tym lubiłam te wyprawy z moim przyszłym mężem.

- Od razu się Pani w nim zakochała?
Gdy przyszedł do szkoły filmowej w Łodzi, był już w pełni ukształtowanym człowiekiem. Pracował w telewizji, miał już za sobą praktykę na planie. Jego rodzina od pradziadka była związana z kinem. Był grotołazem. Właśnie wrócił z górskiej wyprawy z Francji. Wszedł do akademika z ananasem w dłoniach...

- I?
Niósł go dla innej dziewczyny. Ale został w naszym pokoju. Chyba spodobało mu się, jak gram Okudżawę. Następnego dnia zaprosił mnie do Hortexu i się oświadczył.

- Czy Pani mąż jest tyranem na planie?
Zawsze jest bardzo dobrze przygotowany, jest świetnym fachowcem. „Jasminum” nakręciliśmy w 28 dni zdjęciowych. Inni potrzebowaliby 45. Mam duży szacunek do mojego męża jako twórcy. I staram się oddawać mu siebie, ale nie traktuje mnie łagodnie, o nie.

- A nie jest Pani o niego zazdrosna? Że znika, gdy pisze scenariusz, że kino tak go pochłania?
Nie. Każdy człowiek ma pragnienie wolności i każdy pracuje na własne konto. Tyle wiem o życiu, że mam nadzieje, że nic mnie już nie zdziwi.

- To jest zawód, gdzie się jest „wodzonym na pokuszenie”.
Tak i „wystawianym na pokuszenie”. Plan filmowy to kolonie dla dorosłych. Zdarzają się miłości, zdrady... Na tych koloniach dzieją się zwariowane rzeczy...

- W „Jasminum” mężczyźni są słabi, a kobiety są silne, wiedzą, czego chcą. Pani gra osobę, która wybacza partnerowi tchórzostwo, to, że uciekł sprzed ołtarza. W tym filmie faceci krzywdzą, a kobiety kochają.
Moja bohaterka nie jest skrzywdzona. Tak się po prostu stało w jej życiu. Jest wypalona emocjonalnie. Może musiała to przeżyć, żeby coś zrozumieć.

- Pani jest w stanie wytłumaczyć każdą zdradę faceta?
Dlaczego zadaje mi pani takie pytanie?

- Ciekawi mnie, co Pani myśli o sprawach, o których opowiada Pani mąż w filmach.
No cóż... „Jasminum” opowiada o uwodzeniu zapachem...

- Wierzy Pani w patenty pozwalające kogoś uwieść?
Oczywiście. Nie mówię, że tych metod używam, chociaż mogłabym, ale chodzę, patrzę i widzę.

- Co może uwieść mężczyznę?
Na przykład afirmacja.

- A co Panią może uwieść?
Dojrzałość, mądrość, spokój, łagodność.

- A jak radzicie sobie z kryzysami w związku?
Radzimy sobie.

- Kiedy druga strona nie chce rozmawiać?
Zawsze chce. Warto mieć swój świat i starać się rozumieć materialną stronę istnienia. Jesteśmy tylko ludźmi. Tak chcemy być idealni, a jesteśmy wszyscy w tym dziwnym świecie ułomni. Życie to trudna droga i nie wiemy, dokąd nas prowadzi. Jedno wiem - nie można złościć się na innych. Trzeba starać się rozumieć i kochać.

- Umiałaby Pani pozwolić odejść mężczyźnie?
Tak, absolutnie tak. Każdy jest wolny.

- Nie jest Pani zbyt tolerancyjna?
Trzeba mieć zasady i wtedy można być tolerancyjnym.

- Ile jest Pani w stanie wybaczyć?
Nie wiem.

- Kłócicie się?
Kiedyś całą noc kłóciliśmy się, kto będzie prowadził samochód, a jeszcze w ogóle nie mieliśmy samochodu, ja nie miałam prawa jazdy. O wiele rzeczy się kłócimy, czasem bardzo malowniczo.

- Jak dzieci.
Artyści to dzieci.

- A co się robi, gdy wena odchodzi?
Odchodzi po to, żeby wrócić. Największa sztuka to otworzyć się. Na wszystko. Mam takie zdanie Kołakowskiego przypięte na lodówce: „Po pierwsze przyjaciele, po drugie nie żądać zbyt wiele, po trzecie godzić się na marność świata”.

- Podobno sama robi Pani biżuterię.
Tak. Ciekawe, że właściwie do 30. roku życia nie nosiłam biżuterii. Teraz moją fascynacją są kryształy górskie.

- Skąd je Pani bierze?
Kupuję na giełdzie. Korzystam z wyrozumiałości mojej przyjaciółki i u niej szlifuję kamienie, wytapiam metale. Praca z kamieniami szlachetnymi nauczyła mnie pokory i skupienia. Gdy robię naszyjnik, to wszystkie życiowe klocki się układają.

- Pewnie po ostatnim filmie musi Pani ze trzy naszyjniki zrobić, żeby wrócić do harmonii...
Trzy? (śmiech). Raczej całą skrzynię. Po każdym filmie ubytek energii jest tak duży, że trzeba to wypełnić.

- A dla męża coś Pani zrobiła?
Amulety. Ostatnio przywiózł kamień z Afryki. Oprawiłam mu go.

- Kręcąc „Jasminum” go nosił?
Na każdy film ma inny amulet.

- Wierzycie w siłę kamieni. Pani miewa sny prorocze. Pani mąż wierzy w magiczną siłę filmu...
Wiem, co pani chce powiedzieć. Nie, nie jesteśmy bardziej zwariowaną rodziną niż inne.

Rozmawiała Anna Kaplińska-Struss/ Viva!
Zdjęcia Krzysztof Opaliński/Melon
Stylizacja Iza Wójcik
Makijaż Anna Nobel-Nobielska
Fryzury Łukasz Pycior
Produkcja sesji Ewa Opalińska