Lądowanie w Holandii - Dzień dobry, mam na imię Kaśka...

...czyli jak to się wszystko zaczęło. Wiesz, muszę Ci o czymś opowiedzieć. Sporo tego będzie, więc przygotuj się na wiele takich listów. Tego nie da się opisać pokrótce. Tak wiele się dzieje i tak wiele myśli przy tym się pojawia, że czasami obawiam się, iż tego nie ogarnę.
/ 13.02.2010 10:02
...czyli jak to się wszystko zaczęło.

Wiesz, muszę Ci o czymś opowiedzieć. Sporo tego będzie, więc przygotuj się na wiele takich listów. Tego nie da się opisać pokrótce. Tak wiele się dzieje i tak wiele myśli przy tym się pojawia, że czasami obawiam się, iż tego nie ogarnę.


Pierwszy raz zderzyłem się z taką rzeczywistością, która w dobitny sposób ukazała mi, że moje życie, niezależnie od tego, jak bardzo mógłbym na nie narzekać, jest spokojne i udane. Stara prawda nie rdzewieje, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a powiedzenie „martwiłem się, że nie mam butów, póki nie ujrzałem człowieka bez nóg” jest w tym przypadku najbardziej adekwatne. Ale może po kolei...
Kaśkę poznałem – jak większość znaczących osób w moim życiu – zupełnym przypadkiem. Nie mogłem się bowiem spodziewać, że natknę się na nią, biorąc akurat trzytygodniowe zastępstwo w firmie za kolegę, który postanowił polecieć sobie do Kanady. Chociaż... tego jeszcze mogłem się spodziewać, w końcu przez firmę rozmaici ludzie się przewijali, ale to, że ta jedna, niepozorna wizyta przerodzi się w wielkie przedsięwzięcie, znajomość i przyjaźń – nie mogłem się spodziewać w najśmielszych snach.
A zaczęło się tak naprawdę niepozornie...
- Masz chwilę? - padło pytanie szefa, wytrącając mnie ze skupienia przed monitorem. - Trzeba dla pani zrobić na szybko projekt kubeczków.
- Jasne – wskazałem dłonią krzesło – proszę siadać!
- Dzień dobry, mam na imię Kaśka – przedstawiła się kobieta.
Zlecenie było typowe: na podstawie dostarczonych zdjęć zrobić fotokubki. Cztery różne, z zamarkowaniem wstępnych projektów poradziłem sobie w pół godziny, ustaliłem z klientką szczegóły i umówiłem się na dzień następny już na właściwą akceptację, gdyż zdjęcia pewnej obróbki jednak jeszcze wymagały.
Nie byłoby w tym zleceniu nic szczególnego, gdyby nie fakt, że kubki te miały być prezentami dla terapeutów niepełnosprawnej dziewczynki, pięcioletniej Hani. Na tych jednak czterech naczynkach z jej wizerunkiem zamówienie się nie kończyło, gdyż Kaśka miała w planach również stworzenie mini-książeczki z autorskim wierszykiem o córce. I choć to zadanie również przyjąłem, to jednak już nie udało mi się z niego wywiązać, gdyż moje zastępstwo się skończyło i tę kwestię przekazałem powracającemu z Kanady Czarkowi. Z kubków jednak mama Hani była bardzo zadowolona, co zarazem przekładało się na moje zadowolenie. Skończyłem więc okres zastępstwa i wróciłem do codziennego siedzenia z dzieckiem.

Lądowanie w Holandii - Dzień dobry, mam na imię Kaśka... - dokończyć

I właściwie na tym wszystko mogłoby się zakończyć, zupełnie jak większość innych tego typu zleceń. Gotowe, oddane, zapłacone, mnie w firmie nie ma, sprawa zamknięta. Jak się okazało, los miał inne plany (co jak co, ale na jego rozmaitych kaprysach i psikusach znasz się przecież doskonale) i w efekcie parę dni później zadzwonił telefon.
- Dzień dobry, panie Rafale, to ja, Kaśka Łukasiewicz – usłyszałem w słuchawce. - Ja przepraszam, że dzwonię na prywatny numer, ale mam do pana olbrzymią prośbę. Wiem, że nie ma już pana w firmie, ale czy mógłby pan jednak zaprojektować mi tę książkę o Hance?
- Ale przecież przekazałem sprawę Czarkowi, on to miał poprowadzić – nie ukrywałem zdziwienia.
- Tak... ja wiem. I coś tam nawet zrobił, ale po pierwsze: wcale mi się to nie podoba, po drugie: jest całkowicie niezgodne z tym, co mu przekazałam, po trzecie: mam wrażenie, że on wcale nie słucha tego, co mówię i wreszcie, najzwyczajniej w świecie nie potrafię się z nim dogadać. A tak sprawnie poszły nam te projekty na kubki i tak się wszystkim podobały, że chciałabym, aby i tę książeczkę pan złożył. Zgodzi się pan? Proszę!
I to był ten moment. Ta jedna chwila, decydująca o całej przyszłości. Mogłem zwyczajnie odmówić. Powiedzieć jej, że przecież nie jestem już w firmie, że to zlecenie dla mnie jest zamknięte, że ja mam swoje sprawy. Nie mam czasu, nikt mi za to nie zapłaci, skoro ma to być robione w firmie, to niech będzie robione dalej. Wzruszyć ramionami, stwierdzić krótko „przykro mi” i odłożyć słuchawkę. Ale było coś w jej głosie, co nie pozwalało na takie zachowanie. A poza tym były i inne czynniki. Wiesz przecież, że zawsze miałem miękkie serce, a po przejrzeniu kilku zdjęć Hanki, zrobieniu tego pierwszego projektu, najzwyczajniej w świecie nie miałem sumienia, by odmówić. Jak tu bowiem powiedzieć „nie” matce niepełnosprawnego dziecka, która własne – i wcale niemałe - pieniądze wykłada na przygotowanie książeczki, będącej swoistym wyrazem wdzięczności dla tych, którzy się tym dzieckiem zajmują. Poza tym – aż tak wiele pracy to nie wymagało, bym musiał noce zarywać. Mogłem to zrobić w dostępnej dla mnie puli wolnego czasu. Był też jeszcze jeden powód – ta drobna igiełka dumy, że zadzwoniła DO MNIE, że praca Czarka jej nie odpowiada, a przecież to mi nie pozwolono wrócić do firmy z urlopu wychowawczego, bo nie było dla mnie obecnie miejsca. I już w duchu wiedziałem, że zadzwonię do szefa i powiem mu o całym zdarzeniu.
- Proszę przyjechać z materiałami – mruknąłem w końcu, podając jej szczegółowy adres.
Po południu już miałem wszystko w swoim komputerze. Kaśka, odwiedzając mnie, dostała przy okazji książkę z dedykacją, a w telefonicznej rozmowie wieczornej już zaproponowała, byśmy mówili sobie po imieniu, co przyjąłem z radością. Gdy wysłałem jej projekty książeczki według pomysłu, który w głowie miałem już od pierwszej chwili rozmowy o tym, zwrotny mail zawierał jedno, krótkie zdanie: „Zadra, to jest zajebiste!” I już wiedziałem, że warto było się zgodzić...
Parę dni później przyszedł pomysł stworzenia reportażu o Hance. O tym, z czym musi się borykać na co dzień, jak toczy się życie jej rodziny, jak przebiega rehabilitacja, o wszystkim, co ta mała, dzielna dziewczynka musi znosić... Wiedziałem, że chcę to napisać, choć jeszcze forma się nie wykrystalizowała. Istniał zalążek – pomysł, którym natychmiast podzieliłem się z Kaśką. Im dłużej jednak oboje rozmawialiśmy, tym jaśniejsze stawało się dla nas, że nie będzie reportażu. I wcale nie dlatego, że bym nie podołał. Okazało się jedynie, że materiał ten rozrośnie się w obszerną książkę. Książkę, która nie powstanie w miesiąc, czy dwa, lecz będzie procesem długotrwałym i mozolnym. Wymagającym wielu godzin rozmów, obserwacji, spotkań. I wiedzieliśmy, że chcemy to zrobić, że warto...
Zaczęliśmy więc... Ten list jest tego dowodem.

Rafał Wieliczko

Redakcja poleca

REKLAMA