„Nie wymagałam od córki niczego i nieba bym jej uchyliła. Teraz wiem, że to błąd, bo wychowałam życiową kalekę”

Problemy z nieodpowiedzialnym dzieckiem fot. Adobe Stock
Bardzo kocham swoją córkę i wciąż wierzę, że ona jednak potrafi się zmienić. Problem w tym, że i moje siły, i cierpliwość powoli się kończą.
/ 25.01.2021 06:40
Problemy z nieodpowiedzialnym dzieckiem fot. Adobe Stock

Karina ma 23 lata. Jest moim jedynym dzieckiem. Mąż zmarł dziesięć lat temu. Od tamtej pory jesteśmy same. Wypruwałam sobie żyły, żeby zapewnić córce udany start w dorosłość. Myślałam, że skończy studia, znajdzie dobrą pracę, usamodzielni się. A ona co?

Zrobiłam wszystko, żeby zapewnić córce dobry start!

Pracuję w dziale księgowości, w urzędzie miasta. Nie zarabiam kokosów, ale wystarcza na skromne życie. Oczywiście, gdy żył mąż, powodziło nam się znacznie lepiej. Regularnie chodziłam do kosmetyczki i fryzjera, ładnie się ubierałam. Niestety, po jego śmierci z większości tych rzeczy musiałam zrezygnować. A nie było to łatwe, wierzcie mi. Do dobrego człowiek się szybko przyzwyczaja. Ale do złego… Szkoda gadać.

Niejedną noc przepłakałam, próbując zaplanować domowy budżet. Gdy cięłam koszty utrzymania, obiecałam sobie jednak, że choćby nie wiem co się działo, nie ograniczę wydatków na córkę. Nie chciałam, żeby czuła się gorsza, by utrata ojca pozbawiła ją szansy na wygodne życie, jakie miała wcześniej. I dotrzymałam słowa.

Brałam prywatne zlecenia od przedsiębiorców, harowałam po nocach, byle niczego jej nie brakowało. A do tego prałam jej rzeczy, sprzątałam, gotowałam. Sama nie wiem, skąd brałam na to wszystko siły i czas. Wymagałam od córki tylko jednego: aby się uczyła. Miałam nadzieję, że to doceni, przyłoży się do nauki, trafi na renomowaną uczelnię. A w przyszłości odwdzięczy mi się za moje poświęcenie i zadba, żeby i mnie żyło się wygodnie.

Tymczasem mijają kolejne lata, a ja zamiast cieszyć się z sukcesów dorosłej, odpowiedzialnej, samodzielnej kobiety – zamartwiam się, że mam na karku pasożyta.

W gimnazjum Karina jeszcze jako tako przykładała się do nauki, lecz w liceum spoczęła na laurach. Zamiast siedzieć nad książkami, biegała na randki albo włóczyła się gdzieś z przyjaciółkami. Chciałam jej wytłumaczyć, że nie tędy droga, że edukacja jest najważniejsza, jednak nie słuchała. Gdy tylko wchodziłam do jej pokoju i zaczynałam temat, robiła znudzoną minę i pokazywała mi drzwi. A jak nie chciałam wyjść, ostentacyjnie zatykała dłońmi uszy. Poddawałam się więc i szłam do siebie.

Pocieszałam się, że to normalny w tym wieku bunt, że wszyscy rodzice mają podobne kłopoty. I że wkrótce moja córka zacznie myśleć i odnajdzie właściwą drogę. Faktycznie tuż przed maturą wzięła się ostro do nauki. Owszem, zdała, tylko że uzyskała bardzo marny wynik. Nie można przecież opanować całego materiału w miesiąc.
– Co teraz będzie? O dobrej publicznej uczelni możesz sobie tylko pomarzyć – zmartwiłam się, gdy pokazała mi wyniki.
– No to pójdę do prywatnej.
– Ale to kosztuje! – jęknęłam.
– Oj, mamo, przez rok dasz radę. A potem może mi się uda przenieść do państwówki, albo znajdę jakąś dorywczą pracę i dołożę się do czesnego. Spoko – odparła.

Nie miałam wyjścia. Jeszcze bardziej zacisnęłam pasa i wysłałam ją do tej prywatnej szkoły. Na finanse i zarządzanie. Nie mogłam postąpić inaczej. Przecież chodziło o przyszłość mojego jedynego dziecka. Poza tym wierzyłam, że córka wreszcie zmądrzała i zrozumiała, że czas najwyższy dorosnąć i poważnie pomyśleć o życiu.

Niestety, pomyliłam się. Na studiach Karina także nie przykładała się do nauki. Ba, nie chodziła nawet na zajęcia… Nie miałam o tym pojęcia, bo przecież przez całe dnie pracowałam. Ale któregoś dnia wpadł mi przypadkiem w ręce jej indeks. Zajrzałam do środka, a tam prawie pusto. Jakieś jedno zaliczenie.
– Co to jest? Dlaczego się nie uczysz? – napadłam na nią.
– O rany, czego się czepiasz? Wszystko mam zaliczone. Tylko muszę iść do dziekanatu po wpisy – odparła, patrząc mi prosto w oczy.

Całymi dniami siedzi w domu, ogląda seriale 

Chciałam jej wierzyć, ale nie mogłam. Sama studiowałam i wiedziałam, że profesorowie wstawiają oceny od razu po egzaminie. Aby się jednak upewnić, pojechałam na uczelnię, wybadać co i jak. Podejrzewałam, że ma kłopoty, nie sądziłam jednak, że jest aż tak źle.

Początkowo w sekretariacie nikt nie chciał mi niczego powiedzieć. Jakaś kobieta tłumaczyła mi, że córka jest dorosła i nie wolno udzielać żadnych informacji na temat jej postępów w nauce. Ale jak się wydarłam, że to ja płacę za szkołę i w związku z tym mam prawo wiedzieć, czy nie wyrzucam pieniędzy w błoto, zmiękła. Coś posprawdzała, gdzieś zadzwoniła, a potem oświadczyła, że po pierwszym roku Karina zostanie wyrzucona z uczelni. Bo nie chodzi na zajęcia, nie zalicza egzaminów. Byłam w szoku. To ja na głowie stawałam, żeby mogła studiować, a ona miała to gdzieś!

Po powrocie do domu zrobiłam jej oczywiście karczemną awanturę. Nie potrafiłam zrozumieć, jak mogła mnie tak perfidnie oszukiwać. Myślicie, że się przejęła? Ani trochę! Jak gdyby nigdy nic oświadczyła, że nie chciała mnie martwić i dlatego kłamała. A na zajęcia nie chodzi, bo źle wybrała kierunek studiów.
– Nie interesują mnie finanse. To nuda. Chcę robić w życiu coś innego, interesującego – prychnęła.
– A możesz mi łaskawie powiedzieć co? – dopytywałam się zdenerwowana.
– Sama jeszcze nie wiem. Muszę się zastanowić. Przecież to wcale nie jest takie proste – odparła
– To myśl szybko. Nie zamierzam cię utrzymywać do końca życia! Jesteś dorosła i czas najwyższy, żebyś wzięła za siebie odpowiedzialność! – wrzasnęłam.
– O rany, nie przynudzaj, przecież wiem. Potrzebuję tylko trochę czasu – mruknęła.

Byłam wściekła, ale nie traciłam nadziei. Naiwnie wierzyłam jeszcze, że moje słowa poskutkują i córka szybko weźmie się w garść. Nie można przecież wiecznie siedzieć na garnuszku rodzica. Moja Karina uznała jednak, że można… Bo od tamtej rozmowy minęły trzy lata, a ona ciągle się zastanawia. Nie uczy się, nie szuka pracy. Całymi dniami siedzi w domu. Niczym konkretnym się nie interesuje, nic nie robi. Śpi do południa, a potem rozwala się na kanapie i ogląda idiotyczne seriale.

Ożywia się tylko wtedy, gdy ma przyjść do niej nowy chłopak. Kąpie się szykuje, maluje. A potem idą gdzieś razem na miasto. Bartek pracuje, więc funduje jej bilety do kina czy wypad do klubu. Ale jak znam życie, nie potrwa to zbyt długo. Bartek ją zostawi jak kilku poprzednich chłopaków. Żaden zdrowo myślący facet nie chce mieć dziewczyny, która nic nie robi, nie uczy się, nie ma żadnego celu.

Próbowałam Karinie to uświadomić; straszyłam, że zostanie starą panną. I co usłyszałam? Że Bartek naprawdę ją kocha i nigdy jej nie opuści! A nawet jakby tak się stało, to poszuka sobie innego chłopaka…

Jestem załamana. Nie mam pojęcia, jak dotrzeć do Kariny. Nawet groźby nie pomagają. Nie wiem, ile razy obiecywałam jej, że jeśli się nie weźmie do pracy albo do nauki, to odetnę ją od pieniędzy, jedzenia, wyrzucę z mieszkania, nie kupię nowych ubrań. Pewnie ze sto, a może i więcej razy. Przyznaję – nie byłam konsekwentna, nie potrafiłam wytrwać w swoim postanowieniu. Nie miałam serca krzywdzić własnego dziecka. No bo jak to: miało iść pod most, chodzić głodne, obdarte?!

Karina pewnie podejrzewała, że nie odważę się na taki krok i nie brała moich słów na serio. W trakcie kolejnej awantury kiwała więc tylko głową, mówiła, że pomyśli nad studiami albo poszuka pracy – i dalej nie robiła kompletnie nic. Przez te trzy lata tylko raz znalazła sobie zajęcie. Popracowała kilka dni jako hostessa w centrum handlowym.

O Boże, gdy poszła tam pierwszego dnia, cieszyłam się jak dziecko z cukierka! Myślałam, że wreszcie coś do niej dotarło, że to pierwszy krok w dobrą stronę. Niestety, po tygodniu zrezygnowała. Stwierdziła, że nie ma ochoty stać cały dzień na nogach za marne grosze…

Naprawdę nie wiem, co robić. Jestem już zmęczona tą całą sytuacją. Koleżanki córki kończą studia, niektóre zakładają rodziny. A ona ciągle żyje z dnia na dzień.

Przyjaciółka twierdzi, że jestem głupia. Że powinnam postawić Karinie ostateczne ultimatum – albo idzie do pracy i dokłada się do czynszu i jedzenia, albo wyprowadza się z domu. I jeżeli nie posłucha, wystawić jej walizki za drzwi. Po prostu.
– Wiem, że to dla ciebie trudne, ale musisz się wreszcie przemóc. Uwierz mi, taka terapia szokowa tylko wyjdzie jej na dobre – tłumaczy.
Łatwo powiedzieć… A jak córka wpakuje się wtedy w jakieś kłopoty?! Co robić? 

Zobacz więcej prawdziwych historii:Odwołałam ślub, bo mój ukochany spodziewa się dziecka z inną kobietąW domu czuję się jak sprzątaczka. Chciałabym odejść, ale sama się nie utrzymamZdradzał mnie jeszcze przed ślubem, ale naiwnie liczyłam że się zmieni

Redakcja poleca

REKLAMA