„Rozkochał mnie w sobie, brał ode mnie pieniądze, mówił, że ma raka. Zostawił mnie z długami, a sąd rozkłada ręce”

Podstępny mężczyzna ukradł kobiecie życie fot. Adobe Stock
„Cudotwórca” Staś poprosił, żebym wszystko brała na niego. Twierdził, że wrzuca je sobie w koszta działalności gospodarczej. A najlepsze jest to, że ma papiery od psychiatry i jestem przegrana. I kto tu jest ofiarą?
/ 26.10.2020 06:58
Podstępny mężczyzna ukradł kobiecie życie fot. Adobe Stock

Zdaję sobie sprawę, że posądzicie mnie o naiwność. Mnie też kiedyś wydawało się, że jestem odpowiedzialną dziewczyną, która potrafi odróżnić ziarno od plew, człowieka szczerego od naciągacza. Życie jednak pokazało, jak bardzo się myliłam.

Nigdy nie wierzyłam w brednie o bioenergoterapeutach. Unikałam ich gabinetów jak ognia, wyśmiewając znajome korzystające z pomocy szemranych magików, szeptunek oraz wróży. Tymczasem pewnego dnia sama wpadłam w sidła jednego z nich. Na imię miał Stanisław i przyszedł do mojego biura, prosząc, bym pomogła mu sprzedać mieszkanie i w zamian kupić domek z niewielkim ogródkiem, który przerobiłby na parking. Wyglądał na miłego i nieco nieśmiałego mężczyznę, zakłopotanego całą sytuacją.

– Bo wie pani… – zaczął ostrożnie, gdy wypytywałam go o preferencje dotyczące przyszłego domu. – Bo ja jestem bioenergoterapeutą – dodał, rumieniąc się lekko. – Potrzebuję przestrzeni dla siebie i pacjentów. W dotychczasowym mieszkaniu gnieżdżę się w dwóch pokojach, nie mam gdzie uciec przed ludźmi szukającymi u mnie pomocy. Chciałbym mieć coś z osobnym wejściem, jeśli można.
– Można wszystko! – uśmiechnęłam się życzliwie, bo zrobiło mi się żal tego całkiem przystojnego mężczyzny w średnim wieku, który ewidentnie wstydził się swojej profesji.

Nieźle radziłam sobie w swojej branży, więc szybko wytypowałam kilka domów, które powinnam z moim klientem obejrzeć. W następnych tygodniach spotykaliśmy się dość często, miałam więc okazję lepiej poznać Stanisława. Bez wahania zdał się na mnie i przystał na moją propozycję, aby zamiast małego domku kupić większy, z piętrem i piwnicą.

– Tylko kto tu ze mną zamieszka? – wzdychał, krążąc po pustych pokojach. – Kto ośmieli się zbliżyć do kogoś takiego jak ja? – mówił, a mnie robiło się żal tego zagubionego człowieka. W końcu nie wytrzymałam i w dzień po podpisaniu umowy notarialnej zaprosiłam go na kolację pod pretekstem uczczenia transakcji.
– Dziękuję – zarumienił się jak zwykle.
– Właściwie to ja powinienem panią zaprosić, tylko że nie chciałem być nachalny. Proszę wybaczyć niedopatrzenie – powiedział, po raz pierwszy patrząc mi prosto w oczy.

Poczułam, jak drżą mi kolana, ale uznałam to za objaw zaczynającego się właśnie przeziębienia. Przyjęłam zaproszenie i następnego wieczoru pozwoliłam się zawieźć do jednej z najlepszych restauracji w okolicy. Zanim zdążyłam usiąść przy wskazanym nam przez kelnera stoliku, Stanisław zauważył, że nie czuję się najlepiej. Nie zaproponował powrotu do domu. Przeciwnie – ignorując moje protesty, położył mi dłonie na ramionach. Poczułam uderzenie gorąca, po którym aż zakręciło mi się w głowie, lecz nie zdążyłam zareagować, bo Stanisław zdjął ręce z moich ramion i energicznie je strzepnął.

– Teraz będzie dobrze – uśmiechnął się czule.
Zaskoczył mnie. Takiego go nie znałam – pewnego siebie, silnego mężczyznę, potrafiącego przełamać mój opór. Tym razem to ja się zarumieniłam, a on nie próbując niczego tłumaczyć, zamówił dla mnie lampkę czerwonego wina, które, jak uznał, powinno dobrze mi zrobić.

Mitoman czy nieszczęśnik?

Tego wieczoru dowiedziałam się, że Stanisław długo ignorował swój dar. Od najmłodszych lat marzył o tym, żeby zostać pisarzem, po to skończył polonistykę. Jednak dar nie pozwolił mu o sobie zapomnieć. Co jakiś czas biedny Staś wpadał w trans i uzdrawiał kogoś ze znajomych. Nim się spostrzegł, ludzie zaczęli szukać u niego pomocy.
– Ale kobiety się mnie bały – westchnął. – Uchodziłem za świętego dziwaka, a która z was chciałaby mieć takiego męża?

Lata mijały, znajomi żenili się, rodziły im się dzieci, a Stanisław wciąż był sam. Uciekając przed swoimi umiejętnościami, nieraz zmieniał miejsce zamieszkania i otoczenie, ale zawsze, wcześniej czy później, dar przypominał o sobie, i to w najmniej oczekiwanych okolicznościach.
– To cud, że przy tobie udało mi się kryć tak długo! – roześmiał się.
Poczułam miłe łaskotanie w brzuchu.
Onieśmielona spuściłam wzrok, ale Stanisław dotknął dłonią mojego podbródka i sprawił, że spojrzałam mu w oczy.
– Jesteś dla mnie bardzo ważna – powiedział, jakbym już dawno należała do niego. Tę noc spędziliśmy u mnie. Rano obudziłam się zakochana i szczęśliwa.

Wkrótce zamieszkaliśmy razem. Stanisław, mimo że cieszył się sporą sławą i codziennie przyjmował tłumy ludzi, nie brał od klientów więcej, niż mogli mu zaoferować. Nowy dom stał więc pusty, bo po zakupie tej sporej posiadłości nie stać było mojego ukochanego na wykończenie wnętrz wymagających remontu. Zdawało mi się też, że Staszek nie przywiązuje wagi do warunków, w jakich mieszka, więc postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce.

Skoro i tak mieszkaliśmy razem, to zaciągnęłam kredyt pod hipotekę mojej kawalerki i wszystkie pieniądze zainwestowałam w jego dom… Nie, nie oszalałam. Miałam podstawy, by sądzić, że Stanisław to jest ten jedyny. Od dawna wspominał o ślubie, sam nalegał, żeby poznać moich rodziców, marzył o dzieciach, choć, co prawda, obawiał się, czy w wieku 45 lat nadaje się jeszcze na ojca.

Następnym krokiem miał być ślub, ale wtedy nieoczekiwanie Staś zaczął podupadać na zdrowiu. Długo zwlekał z wizytą u lekarza. Wreszcie zgodził się przyparty do muru przeze mnie i przyszłą teściową. Sądziliśmy, że to zwykłe przemęczenie, lecz podstawowe wyniki badań nie pozostawiały złudzeń – mój ukochany zachorował na raka. Wkrótce okazało się, że cierpi na nowotwór płuc.

– Ale dlaczego? Przecież nawet nie palisz?! – zachodziłam w głowę, starając się nie okazywać przerażenia, choć mój bezpieczny świat rozpadł się na kawałki. – Przecież masz dar, możesz się uzdrowić! – płakałam.

– Nie mam takiej mocy wobec samego siebie. Wierz mi, próbowałem, ale teraz wszystko w rękach Boga – wzdychał ze smutkiem.

Ja jednak nie zamierzałam się poddawać i znalazłam najlepszego specjalistę w kraju. Chciałam towarzyszyć Stasiowi w wizytach i leczeniu, lecz mój ukochany bardzo wzbraniał się przed pomocą. Twierdził, że woli oszczędzić mi widoków chorych ludzi w poczekalniach.
– Zrozum, tak będzie lepiej dla nas obojga. Ale obiecuję być karnym pacjentem – za wszelką cenę starał się mnie pocieszyć.

Miał być ślub...

Nie pozostawało mi nic innego, jak uszanować wolę ukochanego. A gdy zepsuł się jego samochód, zaoferowałam mu swój. Odmówił, twierdząc, że zna się tylko na prowadzeniu aut z automatyczną skrzynią biegów. Żal było patrzeć, jak osłabiony zrywa się o świcie, żeby zdążyć na pierwszy autobus do miasta, gdzie przesiadał się w pociąg, więc niewiele myśląc, kupiłam mu nowe auto na raty. Stach ucieszył się jak dziecko, choć jednocześnie nie mógł sobie wybaczyć, że teraz to ja nas utrzymuję.
Pod tym względem był tradycjonalistą.

Dotąd to on utrzymywał naszą małą rodzinę. Wyjątek stanowił remont domów, lecz poza tym Staś nigdy nie pozwalał mi za nic płacić. Kiedy jednak podupadł na zdrowiu i zaczął przyjmować tylko poważnie chorych pacjentów, jego dochody poważnie zeszczuplały…

Zaczęłam więcej pracować. Sypiałam po pięć, sześć godzin, żeby mieć czas dla ukochanego i na dodatkowe zlecenia. Ledwie trzymałam się na nogach, ale dla miłości gotowa byłam na największe poświęcenia. Na prośbę Stasia nie pytałam o postępy w leczeniu ani o to, gdzie znika.
– Chyba mi się poprawia. Mam coraz lepsze wyniki! – wyznał mi któregoś dnia po powrocie od onkologa. – Mogę znowu zacząć przyjmować pacjentów! A w podzięce za cud ofiaruję naszemu księdzu nowe ornaty – oznajmił.
Przez chwilę poczułam się dotknięta pomysłem Stasia. „Jak to? To ja się tak poświęcam, a on funduje księdzu nowe szaty?!” – przebiegło mi przez głowę, ale szybko stłumiłam w sobie tę myśl, zwłaszcza że w następnym zdaniu Staś stwierdził, że pora zacząć planować ślub.
Szczęśliwa rzuciłam mu się na szyję.

Przygotowania do uroczystości ruszyły pełną parą, a że mój narzeczony nie zarabiał w ostatnim czasie zbyt wiele, to ja i moi rodzice postanowiliśmy pokryć wszelkie koszty. Z radości, że Staś wyzdrowiał, kupiłam mu nawet dwa garnitury i dwie pary butów. Mało tego – wręczyłam mu swoją kartę kredytową, żeby bez skrępowania kupował potrzebne rzeczy na uroczystość, jak choćby alkohol.
Początkowo wzbraniał się, ale w końcu wziął kartę. Jeszcze tego samego dnia… zniknął.

Nikt nie mógł mi pomóc. Przerażona powiadomiłam o zniknięciu ukochanego policję, jednak kazano mi czekać.

Przepadł jak kamień w wodę razem z garniturami, butami i połową wyposażenia mojego mieszkania. Tak po prostu, gdy ja pracowałam, on zamówił firmę transportową i wywiózł moje meble i sprzęt w nieznanym kierunku.

Teraz wiem, że zamówił firmę, ale wówczas wpadłam w panikę. Nie mogąc się dodzwonić do Stasia, telefonowałam do rodziców, księdza i wszelkich znajomych. Nikt nie mógł mi pomóc. Przerażona powiadomiłam o zniknięciu ukochanego policję, jednak kazano mi czekać.
– Jestem pewien, że pan Stanisław nie zniknąłby bez słowa, pewnie pojechał kogoś ratować – stwierdził funkcjonariusz, który raz czy dwa korzystał z pomocy Stasia; teraz nawet nie zapisał mojego zgłoszenia. To samo powiedział mi ksiądz. Ale ja wcale nie zamierzałam czekać.

Miał żonę i wcale nie był chory na raka

 Następnego dnia pognałam do onkologa, u którego leczył się mój niedoszły mąż.
– Pan Stanisław… Przepraszam, jakie nazwisko? A, to ten pan, co przyjeżdżał po leki dla mamy! – ucieszył się szacowny profesor.
– Nie, jemu nic nie jest, mama też coraz lepiej się czuje. Opanowaliśmy sytuację. A pani kim jest dla niej? Synową? To ciekawe, bo pan Stanisław ma znacznie starszą żonę i chyba dzieci… – lekarz przyjrzał mi się uważnie. – Niestety, nie mogę pani udostępnić dokumentacji jego mamy. Ani tym bardziej adresu. Rozumie pani, ochrona danych osobowych… Że co? Twierdzi pani, że pan Stanisław jest bioenergoterapeutą?! Chyba pani żartuje! – roześmiał się, pewnie uznając mnie za osobę niespełna rozumu, i delikatnie wypraszając z gabinetu.
Wyszłam zdruzgotana. Nigdy nie podejrzewałabym Stasia o takie kłamstwa.

Nie wiedząc, co począć, i nie mogąc się uspokoić, postanowiłam nie wsiadać za kierownicę, tylko wynająć w pobliżu jakiś pokój i rano w miarę spokojnie wrócić do domu. Ale roztrzęsiona nie mogłam zmrużyć oka. Koło północy ze zdziwieniem zauważyłam, że dzwoni do mnie Staś.
– Ty draniu! – krzyknęłam, zanim zdążył się odezwać. – Oszukałeś mnie, okradłeś!
– Wszystko ci wyjaśnię, Tamarko – obiecał skruszonym tonem. – Gdzie jesteś?
– Byłam u twojego profesora… Jak mogłeś mnie tak okłamywać! – rozpłakałam się, choć chciałam być twarda i nieustępliwa.
– Nie okłamywałem cię, wrócisz, to porozmawiamy. Wyśpij się, a jutro spotkamy się koło południa w naszym domu. Wierz mi, nigdy bym cię nie oszukał… – powiedział, błagając mnie o wybaczenie, i rozłączył się.

Zasnęłam pewna, że wkrótce cała sprawa się wyjaśni. Niestety, po powrocie zamiast ukochanego zastałam przed naszym domem jakiegoś obcego mężczyznę. Wręczył mi dokument, z którego jasno wynikało, że jest właścicielem obu budynków. Nakazał mi opuścić posesję.
– To granda! – wrzeszczałam i natychmiast zadzwoniłam po pomoc na policję.
Ku mojej rozpaczy policjanci stwierdzili, że dokumenty są prawdziwe, i nic im do całej sprawy, po czym zostawili mnie samą.

– Czy ma pani jakieś paragony na potwierdzenie, że któryś z przedmiotów w tym domu należy do pani? – zapytał spokojnie mężczyzna. Z wrażenia wbiło mnie w ziemię.
Nie miałam żadnych kwitów. Nawet faktury za remont! Staś poprosił, żebym wszystko brała na niego. Twierdził, że wrzuca je sobie w koszta działalności gospodarczej.
Jakimś cudem po kilku dniach udało mi się zdobyć adres zamieszkania Stanisława i jego rodziny. Rzeczywiście był żonaty!

Straciłam faceta, oszczędności i godność

Wielka, otyła baba, wolno szła do furtki, nie szczędząc mi przy tym uszczypliwości.
– Znam takie jak ty – zaczęła, podpierając się rękami pod boki. – Stanisław ma zaniki pamięci, a wy od razu to wykorzystujecie. Rzucacie się na niego jak sępy! Czego chcesz? Spotkania z nim? Mowy nie ma! Wynocha mi stąd, a nie żeby chorego człowieka nachodzić!
Kuląc się pod jej wyzwiskami, jednocześnie zerkałam w okna ich domu, łudząc się, że w którymś z nich zobaczę Stasia. Na próżno, ani razu się nie pokazał.
Upokorzona, z ogromnym kredytem, musiałam sprzedać kawalerkę. Wróciłam do rodziców i tak jest do dzisiaj. Straciłam ukochanego, marzenia i wszystkie oszczędności…

Ale nie myślcie, że siedzę bezczynnie. Przez ostatnie dwa lata interweniowałam na policji i w prokuraturze, lecz żona Stacha pokazała im jakieś dokumenty od lekarzy psychiatrów i sprawę umorzyli. Byłam nawet u adwokata. Ten tylko skasował mnie na 200 złotych za poradę i rozłożył bezradnie ręce.
– Nie ma pani żadnych dokumentów potwierdzających, że będąc w tym związku, straciła pani jakiekolwiek pieniądze. Poza kartą kredytową, oczywiście, ale czy z tego powodu warto zakładać sprawę w sądzie? – zbył mnie.
Chciałam chociaż, żeby Staśka napiętnował nasz ksiądz, lecz ten stwierdził jedynie lakonicznie, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi…

Najgorsi jednak są byli pacjenci Stasia. Ci wciąż nie mogą mi darować, że wdałam się w romans z ich cudotwórcą, przez co zmusiłam go do ucieczki.
– I po co ci to było, flądro? Taki dobry człowiek! Taki dar! Nasze dziecko uratował przed najgorszym! Mógł jeszcze wiele istnień ludzkich naprawić, babo jedna! – spluwają za mną na ulicy, jakbym to ja była winna ich nieszczęściu, a nie jakiś oszust, udający chorego.

I gdzie tu jest sprawiedliwość? Jak można potraktować tak drugiego człowieka?

Redakcja poleca

REKLAMA