Z życia wzięte - prawdziwa historia o wierze w przeznaczenie

Z życia wzięte fot. Fotolia
Przy tej fontannie poznali się moi rodzice. Miałam nadzieję, że i ja spotkam tu moją drugą połówkę.
/ 08.06.2015 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia

Wbrew pozorom niełatwo być dzieckiem idealnego małżeństwa. Wiem to, bo moi rodzice są idealną parą, co skomplikowało mi życie. Jak to możliwe? Ano tak, że jak się człowiek napatrzy na ludzi, którzy pasują do siebie jak dwie połówki jabłka, to potem sam nie idzie na żadne kompromisy. No i ja nie szłam.

W wieku trzydziestu lat wciąż nie miałam nikogo. Znajomi za moimi plecami szeptali, że wydziwiam i szukam księcia z bajki. Owszem, szukałam. I co w tym złego? Nic. Tak też twierdzili moi rodzice. Co innego mieli powiedzieć ludzie, którzy przez trzydzieści lat małżeństwa ani jednej nocy nie poszli spać pokłóceni? Jeśli nawet doszło między nimi do jakiejś sprzeczki, to zawsze, zanim słońce zaszło, zdążyli się pogodzić. Nawet myśleli niemal tak samo. Świętej pamięci babcia, kiedy żyła, to się denerwowała, że z nimi nie da się spierać, bo zawsze jedno trzyma stronę drugiego. Myśleli podobnie, mieli podobne zainteresowania, lubili spędzać czas w ten sam sposób i uwielbiali okazywać sobie miłość. Czasami było to dość krępujące, jednak też bardzo inspirujące. To mnie motywowało, żeby znaleźć w życiu kogoś, kto byłby dla mnie taki jak tata dla mojej mamy.

Najintensywniej szukałam w jednym miejscu. Tam, gdzie moi rodzice się spotkali, czyli pod wielką, pomalowaną na biało fontanną z rzeźbą przedstawiającą trzech bawiących się nagusków, która stała
w naszym mieście niedaleko parku. Chodziłam tam od czasu do czasu z nadzieją, że i mnie przyniesie ona szczęście w miłości. Może spotkam tam swoją drugą połówkę? Może stanie się cud? Tak jak wtedy, gdy mój wówczas szesnastoletni tata zeskoczył z roweru, żeby pochlapać się wodą, a mama opalała nogi na jednej ze stojących wkoło ławek. No i ta fontanna, ta woda, te nogi – to wszystko zadziałało. Miałam nadzieję, że któregoś dnia zadziała i u mnie.

Tak, wiem, jestem niepoprawną romantyczką. I to ślepo wierzącą w swoje urojenia. Bo kiedy tak siedziałam na tej ławce, na której dawniej siedziała moja mama, i pojawiał się jakiś chłopak, natychmiast sprawdzałam, czy to nie ten właściwy. Czasem wystarczyło na niego zerknąć, uśmiechnąć się i już rozmowa gotowa. Jeśli nie był nieśmiały. Wtedy to ja musiałam zagajać. Zdarzało mi się nawet palnąć w nerwach i desperacji coś w stylu: „Moi rodzice się tu poznali!”. Niektórzy patrzyli na mnie wtedy jak na wariatkę i wiali, ale większość, co zawdzięczam swojej urodzie, chętnie dawała się poznać.

Najlepiej pamiętam pierwszego, bo ukradł mi torebkę, jak poszliśmy na kawę. Do dzisiaj mi wstyd, jak o tym myślę. Drugiego i trzeciego kojarzę jak przez mgłę, ale czwartego już dobrze, gdyż spotykałam się z nim dwa miesiące. Dlaczego się rozstaliśmy? Bo po tych ośmiu tygodniach razem nie potrafiłam powiedzieć, dlaczego się zeszliśmy. Chyba dlatego, że ja chciałam. Kolejnych chłopaków, których poznałam przy fontannie, już nie liczyłam. Oczywiście, spotykałam ich też w innych miejscach. W szkole, w pracy, na imprezach. Nie byłam aż tak szalona, by wierzyć, że fontanna ma jakieś magiczne właściwości i tylko dzięki niej znajdę drugą połówkę. Właściwie w pewnej chwili przestałam wierzyć, że to mi się w ogóle uda. Bo praktycznie z każdym moim wielbicielem było coś nie tak. Jeden na przykład mnie zdradzał. Ba! Po czasie okazało się, że ze mną zdradził poprzednią dziewczynę. Inny miał problem ze swoim niskim wzrostem i się na mnie za to wyżywał, jeszcze inny handlował kradzionymi autami, a kolejny notorycznie pożyczał ode mnie pieniądze i nie oddawał. Było też kilu takich, którym w sumie nie mogłam nic zarzucić, ale nie czułam żadnej chemii.

– Co ta twoja Jagoda tak wybrzydza, Marysiu? – podsłuchałam kiedyś, jak pyta mamę sąsiadka. – Pogadaj z nią poważnie, bo jeszcze trochę i zostaniecie z kłopotem…
– Co masz na myśli? – spytała mama.
– No wiesz, w trójkę na starość i…
– Przecież Jagoda już się od nas wyprowadziła. Co ty, Reniu, opowiadasz?
– Ale chłopa nie znalazła! – plątała się sąsiadka. – I już za dużo czasu nie ma!
– Głupoty wygadujesz! Poza tym to chyba nie twoja sprawa – broniła mnie mama. Było mi okropnie przykro, bo wiedziałam, że mimo wszystko pani Renia ma trochę racji. Z każdym rokiem moje szanse na założenie rodziny malały. Ta myśl prześladowała mnie do tego stopnia, że przestałam obchodzić urodziny. Urządziłam tylko trzydziestkę. Musiałam, znajomi by się obrazili.
– No i czego sobie życzyłaś? – pytała koleżanka, kiedy zdmuchnęłam świeczki.
– Nie mogę powiedzieć, bo się nie spełni – odparłam, ale oni i tak doskonale wiedzieli, jakie jest moje największe marzenie.

Następnego dnia poszłam na spacer pod moją fontannę. Kto wie, może moje życzenie w końcu się ziści? Tym większe było moje rozczarowanie, kiedy zobaczyłam, że cały teren jest ogrodzony siatką drucianą, a na placu stoją maszyny budowlane. Na szczęście od razu dostrzegłam stróża, który akurat wracał z obchodu do swojej budki.
– Przepraszam pana, halo! Halo! Proszę pana! – zawołałam, a kiedy odwrócił się, dodałam: – Można prosić na chwilkę?
Podszedł. Minę miał przyjazną.
– Czy tu będzie budowa? – spytałam.
– Już jest, proszę pani! – zaśmiał się.
– No tak… A co będą stawiać?
– Mieszkania. Jest pani zainteresowana kupnem? Mogę wpuścić, żeby…
– A fontanna? – przerwałam mu.
– No nie wiem, chyba ją wyburzą – wzruszył ramionami. – No bo co? Przecież to środek placu jest. Na pewno tak nie zostawią. Zresztą, nie mam pojęcia, ja tu tylko pilnuję. Ale co pani tak wypytuje?
– Nie, nie – posmutniałam. – Tylko rodzice… Zresztą, nieważne. Dziękuję.
Westchnęłam, bo co mu będę tłumaczyć, że ktoś mi koparką rozwalił resztki nadziei na znalezienie miłości?! Przecież doskonale wiedziałam, jak by to idiotycznie zabrzmiało… Musiałam wreszcie zmądrzeć i skończyć z tymi durnymi mrzonkami.
– A kiedy będą burzyli, nie wie pan może? – spytałam jeszcze na koniec.
– Od jutra zaczynają – wyjaśnił.

Zrezygnowana wróciłam do domu. Burzą moją fontannę… Czy mogłam dostać wyraźniejszy znak? Chyba nie. Czas zrozumieć, że o wszystkim decyduje przypadek i nie ma mowy o żadnym przeznaczeniu. Trzeba sobie znaleźć kogoś, z kim człowiekowi będzie po prostu dobrze. Ot, cała filozofia. „To koniec” – pomyślałam, chociaż i tak postanowiłam spróbować ostatni raz. Z samego rana zadzwoniłam do pracy i wzięłam urlop na żądanie, a potem poszłam z kocem pod tę budowę. „Rozłożę się na trawce i będę czekać – pomyślałam. – Jeśli nic się nie stanie, znaczy, że nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie”. Zdawałam sobie sprawę, jak głupio muszę wyglądać, leżąc na tej trawie tuż przy placu budowy. Cały park przede mną, a ja zrobiłam sobie legowisko tuż przy najbardziej hałaśliwym miejscu w mieście! Robotnicy zerkali na mnie z mieszaniną zdumienia i rozbawienia, niektórzy coś tam komentowali, ale ich nie słuchałam.

Nie czekałam długo, bo za rzeźbę wzięli się na samym początku. Drzewa wokół już wycięli, więc tylko ona została. Kiedy podjechał pod nią dźwig, wstałam. Kilku robotników owinęło rzeźbę pasami, a dwóch innych chwyciło piły i zaczęło ciąć u podstawy. Miałam wrażenie, jakby to mnie cięli.
Podeszłam bliżej. Coś mnie tam ciągnęło. Coś mi kazało bronić rzeźby swoim ciałem. Nim się spostrzegłam, już stałam przy samej siatce. Tuż obok bramy na budowę. Kiedy ci z piłami odeszli, opadł kurz i dźwig szarpnął pasami. Cała rzeźba poszła leniwie do góry, a gdy znalazła się na wysokości dwóch metrów, zaczęła sunąć w powietrzu w kierunku paki ciężarówki. Pasy wpijały się w nią z wielką siłą i z jednej strony trochę się obkruszyła, posypał się pył.
– Ej, stop! Hej! No co pani?! Cholera jasna! – usłyszałam, że ktoś krzyczy, i zatrzymałam się, żeby spojrzeć, co się stało. I wtedy uświadomiłam sobie, że wlazłam na plac budowy. Stałam raptem kilka metrów od fontanny i ciężarówki, na którą wędrowała przywiązana pasami rzeźba.
– Gdzie pani idzie!? Tu nie wolno!
– w moim kierunku szedł facet w dżinsach, koszuli, odblaskowej kamizelce i kasku.
– Stójcie, do diabła! – obrócił się jeszcze do robotników. – Proszę opuścić plac budowy!

Teraz dopiero zdałam sobie sprawę, że krzyczy do mnie, i wpadłam w popłoch. Obróciłam się i zaczęłam uciekać jak spłoszona gimnazjalistka. Biegłam jednak tak niezdarnie, że się wywróciłam
i wyrżnęłam nogą o jakąś wielką betonową płytę. Ależ zabolało! Popatrzyłam na nogę.
Z rany płynęła krew…
– Nic się pani nie stało? Proszę nie wstawać! – ten groźny facet w dżinsach i kasku kucnął obok mnie. – Proszę mi to pokazać.
Obejrzał nogę, a ja zerknęłam na niego. Był młody, brodaty i sądząc po zmarszczonym czole, mocno na mnie wkurzony.
– Na szczęście to nic wielkiego – mruknął. – Po co tu pani właziła? Czy pani wie, jakie mogę mieć przez panią problemy!?
– Przepraszam, ja już sobie idę…
– O nie, nie. Tak pani nie puszczę. Wejdzie pani do mnie, opatrzymy nogę i podpisze mi pani papier, że weszła pani mimo ostrzeżeń, i że nie ma pani do nas żadnych roszczeń. Naciągaczy nie brakuje!
– No wie pan! – prychnęłam.
– Zapraszam – powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu i pomógł mi wstać.

Poszliśmy do kontenera, w którym miał swoje biuro. W środku było trochę sprzętu budowlanego, pikowane kufajki powieszone na gwoździach, komputer i drukarka na stole. No i pełno papierów. Mężczyzna zdjął kask. Był młodszy, niż myślałam.
– Co panią opętało, u licha? – głos mu nieco złagodniał, gdy otwierał apteczkę, wyciągał bandaż i wodę utlenioną.
– Będzie się pan śmiał… – odparłam.
– Proszę mi wierzyć, w ogóle nie jest mi do śmiechu. Proszę pokazać tę nogę – złapał mnie za kostkę i podsunął spódnicę nad kolano, które całe spływało już krwią. Wytarł ją i zaczął opatrywać ranę.
– Ta rzeźba na fontannie… Jest mi bardzo bliska – wyjaśniłam nieśmiało.
– Dlaczego? – spytał.
– Moi rodzice… Sssss! – zasyczałam z bólu, kiedy oblał ranę wodą utlenioną.
– Trzeba było nie biegać po budowie… – po raz pierwszy się uśmiechnął. – No i co z tymi rodzicami i rzeźbą?
– Oni się tu poznali – oznajmiłam.
– I to cała historia?! – zaśmiał się.
– Obiecał pan! – przypomniałam mu.
– O nie, nic nie obiecywałem. Powiedziałem, że nie jest mi do śmiechu, bo nie było.

„Mądrala” – pomyślałam i szybko opuściłam spódnicę, gdy skończył bandażować kolano. Zauważył, że się zarumieniłam.
– Niech pani się nie krępuje. Nie ma czego – uśmiechnął się. – To tylko noga. Może i ładna, ale nadal to tylko noga… Odchrząknęłam tylko, bo nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć.
– Niech się pani nie martwi. Ta rzeźba zostaje – dodał po chwili kierownik budowy. – Zdejmujemy ją, bo musimy się pozbyć fontanny. Ale inwestor zdecydował, że rzeźba będzie stała na środku osiedla.
– Naprawdę?! – ucieszyłam się.
– Proszę pani, na tematy budowlane to ja nigdy nie żartuję – odparł, wstał od komputera, po czym wyjął z drukarki pismo, które właśnie wypluła, i podał mi do podpisania. Przyznawałam się w nim, że skaleczyłam się ze swojej winy, weszłam na budowę mimo ostrzeżeń i nie mam roszczeń.
– To cudownie! – szybko złożyłam swój podpis na kartce, którą mi podsunął.
– Naprawdę aż tak pani zależało? – spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
– Nawet pan nie wie jak bardzo! Będzie tutaj pięknie, z tą rzeźbą… – wstałam i zaczęłam kuśtykać do wyjścia.
– Chwileczkę! Mam jeszcze jedną prośbę – zatrzymał mnie tuż przy drzwiach. Odwróciłam się i spojrzałam na niego. Stał i uśmiechał się głupio. „Oj, chyba wiem, co się święci” – pomyślałam, bo przecież przerabiałam to już tysiące razy. Tymczasem facet chwycił jeszcze jedną kartkę papieru, długopis i podał mi ją.
– Co to? Kolejne przyznanie się do winy? – spytałam go, lekko nastroszona.
– Da mi pani swój numer? – nagle z groźnego kierownika budowy zmienił się w przymilnego kociaka, łaszącego się do nogi.

Dałam. Odchodząc, zerknęłam na wiszącą w powietrzu rzeźbę, i pomyślałam, że warto było dać sobie tę ostatnią szansę. I rzeczywiście… Tym razem się udało.

Więcej prawdziwych historii:

Redakcja poleca

REKLAMA