Z życia wzięte - prawdziwa historia o plagiacie bloga

Z życia wzięte fot. Fotolia
Jestem przekonana, że blog mojej sprytnej koleżanki wkrótce przestanie istnieć. umrze śmiercią naturalną.
/ 03.03.2015 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Zawsze uwielbiałam kuchnię. Najpierw tylko w niej przesiadywałam, najczęściej rysując i przyglądając się, jak mama czy babcia przygotowują różne smakołyki. W ich wykonaniu jedzenie było jak poezja. Pierwsze doświadczenia zdobywałam, rysując projekty potraw. I całkiem nieźle mi to szło. Przez długi czas uczyłam się gotowania według starych przepisów babci oraz mamy, potem przerabiałam książki kucharskie. Dotarłam do etapu, gdy gotowanie według cudzych przepisów przestało mi wystarczać. Zaczęłam tworzyć własne.

Gdy przyszła pora na studia, wybrałam ekonomię, bo choć gotowanie było moją miłością, to nie miałam ochoty spędzić całego życia, smażąc schabowe. To nie dla mnie. Gotowanie stanowiło cudowną odskocznię, jednak nie nadawało się na fach. Wyjechałam do Krakowa. Na akademik się nie załapałam, ale niespecjalnie się zmartwiłam. Takie grupowe bytowanie niezbyt mi odpowiadało. Z pomocą przyszła przyjaciółka mamy jeszcze ze szkolnych lat. Wdowa, z domem odziedziczonym po mężu. Dwa piętra wynajmowała studentom, głównie medycyny, bo ponoć byli najmniej kłopotliwi spośród studenckiej braci; ona sama zajmowała suterenę. Mnie przypadł pokoik na strychu, gdzie gospodyni pozwoliła mi wstawić kuchenkę; zlew już się tam znajdował. Nietypowo jak na strych, ale wygodnie. Łazienkę dzieliłam z mieszkańcami piętra.

Choć studia nie należały do szczególnie emocjonujących, nieźle dawałam sobie radę. A przy tym zostawało mi sporo czasu na hobby, czyli gotowanie. Miałam kilka koleżanek, które chętnie korzystały z efektów moich umiejętności. Najgorsza okazała się tęsknota za domem, za mamą, babcią i naszą wspólną kuchnią. Zaczęłam więc fotografować potrawy – zdjęcia wysyłałam mamie, a dla siebie drukowałam je i wklejałam do zeszytu. Gdy zeszyt zrobił się zbyt gruby, wklepałam przepisy do komputera, dodałam zdjęcia i tak oto zrobiłam własną książkę kucharską.

Po studiach wróciłam do rodzinnych Wadowic. Nie bez żalu opuszczałam Kraków, nie potrafiłam jednak wyobrazić sobie tu swojego życia. Wróciłam i zaczęłam szukać pracy. Naprawdę trudno zliczyć, ile CV wysłałam, ile firm odwiedziłam. Jedyne, co udało mi się wydeptać, to marny staż, bez gwarancji zatrudnienia. Jeszcze musiałabym do niego dopłacić, bo komunikacja miejska nie wozi stażystów za darmo… Jedyną korzyścią z mojego bezrobocia był powrót do gotowania. Właściwie trudno to nazwać powrotem, bo ani na chwilę nie przestałam pichcić. Ale teraz miałam potrzebę odkurzenia dań regionalnych i babcinego zeszytu. Jako pierwsze zaserwowałam rodzinie rolady, takie tradycyjne, wołowe, z najlepszego mięsa, jakie zawsze kupowałam w zaprzyjaźnionym sklepiku. Z paseczkami słoniny w środku i musztardą. Z sosem, kluskami i kapustą. Na uroczystym obiedzie zjawiła się też moja starsza siostra.
– Dlaczego nie założysz bloga kulinarnego? – zapytała nagle.
– Bloga? A po co?
– Zarabiać byś mogła, masz świetne przepisy. Działaj!

Siostra zawsze była konkretna. Na początku miałam wątpliwości, ale im dłużej zastanawiałam się nad jej pomysłem, tym bardziej sensowny mi się wydawał. Blogów kulinarnych jest mnóstwo, czułam jednak, że miałabym szanse. Zdjęć trochę już uzbierałam, a sprawdzonymi autorskimi przepisami zapisałam całą księgę. Na początek zamierzałam publikować jeden przepis dziennie, żeby zobaczyć, jaki będzie odzew, i czy w ogóle jakiś będzie. Wiadomo, że nie można spodziewać się cudów i wielkiej liczby użytkowników świeżego bloga. Zaczęłam od prostych przepisów. Na domowe fast foody: przepis na pizzę idealną, na tortille kukurydziane, na turecki chleb. Dla ukochanej kuchni regionalnej chciałam wygospodarować specjalny dział i dlatego zostawiłam ją sobie na później. Na deser.
Największym wzięciem cieszył się przepis na tartę z kiszoną kapustą. Przepis wymyśliłam z tak zwanej bidy w Krakowie. Zaprosiłam kiedyś dziewczyny na wieczór, miałyśmy sobie zrobić takie babskie posiedzenie. Oczywiście moim zadaniem było je nakarmić. Niestety, za dziewczynami zlazła się mocno wygłodniała przyszła nadzieja polskiej medycyny, czyli koledzy studenci z niższych pięter. Z rozpaczy, bo kompletnie nie spodziewałam się takiej inwazji, zaczęłam mieszać wszystko, co wpadło mi w ręce. Miałam ugotowaną kiszoną kapustę, dodałam do niej surowej posiekanej cebuli, pieprz, kminek, troszeczkę oleju. Na koniec zagęściłam mąką kukurydzianą. Potem zarobiłam kruche ciasto. Na sto dwadzieścia pięć gramów mąki pszennej sześć łyżek oleju (nie za dużych). Trochę soli i kilka łyżek wody. Rozwałkowałam ciasto na blaszce, na cieście rozłożyłam kapustę i upiekłam
w stu osiemdziesięciu stopniach. Czas – na oko, do lekkiego zbrązowienia kruchego ciasta. Czy jedli? Wszystko zostało pożarte do ostatniej okruszyny!

Innych prostych przepisów ze studenckich czasów, takich jak na tartę, miałam całkiem sporo. Zauważyłam, że przez ludzi te właśnie najchętniej są wykorzystywane. I komentowane. Na przykład ten na naleśniki bibułkowe z gałką muszkatołową. Na szczęście nie zdarzyło się, żeby komuś któraś z potraw według mojej receptury się nie udała. Chyba dzięki temu blog z dnia na dzień stawał się coraz bardziej popularny. Siostra i inni członkowie rodziny też pomogli, rozpuszczając wieści wśród swoich znajomych. Nie miałam zamiaru moderować komentarzy, chciałam tylko uczciwie wyjaśniać wszystkie problemy, gdyby jakieś się pojawiły. Pewnego dnia pojawił się jednak taki wpis: „Złodziejko, oddaj, co ukradłaś!”. Po nim następne, takie same, od różnych osób.

Szczerze mówiąc, nie byłam na to przygotowana. Tym bardziej że nigdy nikomu niczego nie ukradłam. Przeciwnie, to mnie pięć lat temu ukradziono rower… Wpisy nie były anonimowe. Zaczęłam sprawdzać, kto ma do mnie pretensje. Okazało się, że ich autorkami są kobiety również prowadzące blogi kulinarne. Najpierw pomyślałam, że może w ten sposób umyśliły sobie zlikwidować konkurencję. Ale weszłam na jeden, drugi, aż dotarłam do profilu na Facebooku jednego z blogów. A tam aż wrzało od dyskusji o mnie. Że bezczelnie zerżnięte, łącznie z fotografiami. Nie mogłam uwierzyć w to, co czytałam!

Panie tymczasem w najlepsze zastanawiały się, co ze mną zrobić. Tylko jedna z nich nawoływała do spokoju i rozwagi. Całe szczęście, bo pewnie tamte by mnie zlinczowały. Pomyślałam, że dobrze byłoby się z nią skontaktować, i zajrzałam na jej bloga. I odebrało mi mowę, dech i co tam jeszcze mogło. Dobrze, że chociaż siedziałam. Cały blog, absolutnie wszyściusieńko, co się na nim znajdowało, miałam w swojej, własnoręcznie opracowanej, sfotografowanej i poskładanej książce kucharskiej! Jak to możliwe?! Kiedy doszłam już do siebie, napisałam do autorki maila z prośbą o wyjaśnienie. Osiągnęłam tyle, że dyskusja z Facebooka została wykasowana. Ale przepisy na blogu pozostały bez zmian.

Zastanawiałam się, co z tym począć. Mogłam włączyć moderowanie komentarzy, jednak to problemu by nie rozwiązało, tylko chwilowo ukryło. Jakim cudem ktoś mógł opublikować przeze mnie robione zdjęcia moich własnych potraw?! Głowiłam się nad tym długo. Może jakiś błąd gdzieś się wkradł? Wyjęłam z półki papierową wersję mojej książki kucharskiej, którą wydrukowała i oprawiła mi mama. Wszystko, co zawierała książka, opracowałam sama, metodą prób i błędów. Przeglądałam przepis po przepisie, przypominałam sobie, jak to z nimi było. Nie ściągnęłam ich, choć oczywiste jest, że na początku mojego kucharzenia korzystałam z książek kucharskich – ale nie z blogów. Najgorzej sprawa się miała ze zdjęciami. Robiłam je telefonem, w dużym powiększeniu, tak że nie widać naczyń, tylko przy nalewce porzeczkowej.

Najbardziej prawdopodobny moment, kiedy mogło dojść do kradzieży, to przy drukowaniu; ktoś nieuprawniony skopiował cały plik i potem go użył. Odetchnęłam głęboko i wpisałam w przeglądarce adres tego paskudnego bloga. Chciałam sprawdzić, kiedy powstał pierwszy wpis. W październiku, w zeszłym roku, a teraz był luty, czyli pół roku temu. Mama książkę przygotowała mi w prezencie pod choinkę, czyli fałszywy trop. Zaczęłam dokładnie przeglądać blog. Przepisów było sporo; oprócz moich znalazłam kilka innych, ale głupich, z ewidentnymi błędami. Wyglądało to tak, jakby prowadziły go dwie różne osoby, z różnym doświadczeniem kulinarnym. Zrobiłam sobie dobrą kawę w wielkim kubku, z bitą śmietaną i cynamonem, i zasiadłam w fotelu. Zmusiłam mózgownicę do dalszych przemyśleń i wróciłam do dni, kiedy zaczęłam kompletować własny zbiór przepisów…

Wtedy często bywały u mnie dziewczyny: Anka i Zosia. Nie ukrywałam przed nimi tego, co robię. Zosia nawet nocowała u mnie przez kilka tygodni, choć nie bez przerwy. Pokłóciła się wtedy strasznie z chłopakiem. Nie miałam pojęcia, co teraz robi. A Anka? Ostatnio widziałam się z nią na początku listopada. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że założę bloga. Rozmawiałyśmy o jej pracy i o tym, że się realizuje życiowo. Czyli pewnie to nie ona. Wzięłam komórkę i znalazłam numer Zosi. Po chwili zastanowienia zadzwoniłam do niej.
– Halo, Mery! – odezwał się zdyszany głos w słuchawce.
Mery to moje przezwisko, które wymyśliły mi dziewczyny. Czemu takie? Nie miałam pojęcia, przecież na imię mi Eliza. Ale co tam, mogę być Mery, bylebym dowiedziała się prawdy.
– Cześć, Zosiu. Co u ciebie słychać? – zaczęłam ostrożnie.
– Słychać dużo! – roześmiała się radośnie. – Urodziłam właśnie córeczkę! Trzy i pół kilograma, pięćdziesiąt centymetrów. Śliczna, trochę przypomina Zimocha.
– Zimocha? – zaskoczyła mnie. „Czyżby zmieniła narzeczonego?” – pomyślałam.
– Tego z radia. Przyślę ci zdjęcie. W każdym razie Arek jest z niej okropnie dumny. Nawet o rękę mnie poprosił z tej okazji.
– Życzę wam dużo szczęścia – powiedziałam szybko. – Gratulacje dla ciebie, Zosiu, dla Arka, no i powodzenia z małą.
– Zadzwonię do ciebie, kochana, jak wyjdę ze szpitala – obiecała Zosia i się rozłączyłyśmy.

Tak więc Zosię mogłam wykluczyć. Została Anka, nikt inny u mnie nie bywał, a medycy głowy do kulinariów nie mieli. Wybrałam jej numer i tym razem bez zastanowienia zadzwoniłam. Połączenie zostało odrzucone. Może jest na spotkaniu? Spojrzałam na zegarek. Dwunasta, rzeczywiście głupia pora na wydzwanianie do pracujących. Zadzwoniłam drugi raz. Numer poza zasięgiem. Aha. Może pora dobra, tylko intencja nieodpowiednia. Małe szanse na to, żeby się przyznała. Na blogu występuje pod pseudonimem, adresu IP przecież nie będę ustalać, zresztą co by mi to dało? Komu udowodnię, że to moje przepisy? Jak miałabym to zrobić?

No dobra, może by się dało, znalazłabym świadków, choćby Zośkę i medyków, ale czy mi się chciało? Chciało mi się prawnika za ciężkie pieniądze wynajmować i ciągać Ankę po sądach? Nie chciało mi się. Moim kosztem podbudowywała swoje ego. Żałosne. Właściwie współczuć bym jej mogła, gdyby nie to, że ceniłam lojalność. A ona mnie zdradziła, wykorzystała. Małpa. Jej działanie było krótkowzroczne. To, co mi ukradła, kiedyś się skończy. Ja opracuję nowe receptury, a ona raczej nie, sądząc po tych samodzielnych, pełnych szkolnych błędów próbkach. Może gdybyśmy żyły w USA, walka o prawa autorskie miałaby szanse, ale u nas, w Polsce? Szkoda nerwów, czasu i pieniędzy na wojnę w sądzie. Albo w sieci. Jedynym plusem z tej niesmacznej sprawy był taki, że zostałam zmuszona do przyjrzenia się swoim priorytetom.

Zrobiłam sobie następną kawę, tym razem czarną, bez ekscesów. Czas najwyższy rozważyć, czym naprawdę chcę się zajmować w życiu. Księgowość – mój wybór głową. Jak małżeństwo z rozsądku, które niewątpliwie ma swoje plusy. Ale co z sercem? Samą miłością człowiek nie wyżyje, fakt. Jednak gdyby dało się na robieniu tego, co kocham, zarobić? Prowadzenie bloga mi się podobało, dawało swobodę, mnóstwo radości oraz satysfakcji. A gdyby podejść do hobby na serio, poświęcić się temu w całości, głową i sercem? Może powinnam skończyć jakąś szkołę gotowania, może – mimo niechęci – popracować w restauracji? Po naradzie rodzinnej zawiesiłam prowadzenie bloga. Najpierw postanowiłam się dokształcić kulinarnie. We Francji!

Redakcja poleca

REKLAMA