„Sylwestrowa noc kojarzyła mi się tylko ze zdradą męża. Planowałam znowu siedzieć sama i płakać w poduszkę... ”

zakochani w scenerii zimowej fot. Adobe Stock
Minął właśnie rok od czasu, gdy zostawił mnie mąż. Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy jeszcze razem, ale w sylwestra tańczył już z pewną ponętną blondynką, młodszą ode mnie o kilka lat…
/ 14.12.2020 12:53
zakochani w scenerii zimowej fot. Adobe Stock

Okropnie nie chciałam jechać do tej leśniczówki na sylwestra. Bo też zabawa była ostatnią rzeczą, o której marzyłam w tamtym momencie. Ale Monika się uparła. Zadzwoniła do mnie tuż po świętach i od pół godziny namawiała mnie na wspólne witanie Nowego Roku.

– Nie chcę słyszeć żadnych wymówek! – stwierdziła. – Nie obchodzi mnie, że boli cię głowa, nie masz nastroju i Bóg wie czego jeszcze. Nie pozwolę, żebyś znowu siedziała sama w sylwestra. Pakuj się i przyjeżdżaj. Zapowiedziało się kilkunastu znajomych… Jest cudowny śnieg, trochę mrozu… Rozpalimy ognisko, zjemy bigos, kiełbaski i będziemy tańczyć i hulać do białego rana. Zobaczysz, będziesz się świetnie bawić – mówiła.

– No już dobrze, przekonałaś mnie. Będę u was przed południem, bo po zmroku to za cholerę nie trafię – poddałam się.

Znałam Monikę i wiedziałam, że mój opór nic nie da

I jeśli się nie pojawię, zostawi gości i przyjedzie po mnie choćby o północy. Odłożyłam słuchawkę, przykryłam kołdrą i zatopiłam się we wspomnieniach. Minął właśnie rok od czasu, gdy zostawił mnie mąż. Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy jeszcze razem, ale w sylwestra tańczył już z pewną ponętną blondynką, młodszą ode mnie o kilka lat… Oczywiście bardzo to przeżyłam. Czułam się zdradzona, sponiewierana psychicznie i bardzo, bardzo nieszczęśliwa. Nikogo nie chciałam widywać, z nikim rozmawiać. Tylko z Moniką.

Przyjaciółka wspierała mnie i pocieszała. Codziennie pozwalała mi się wypłakiwać przez telefon. Gdy zaś było ze mną bardzo źle, zostawiała męża, swój ukochany dom w lesie i pędziła do Warszawy, żeby spędzić ze mną kilka dni. Teraz jednak chyba uznała, że czas, abym oddzieliła przeszłość grubą krechą i zaczęła normalnie żyć. A który dzień jest najlepszy na początek nowego życia? Oczywiście Nowy Rok! „Może Monika ma rację i rzeczywiście będę się dobrze bawić? A jak nie, to wyniosę się po angielsku na pięterko i znajdę sobie jakiś cichutki kącik do popłakania” – pomyślałam, zasypiając.

W ostatni dzień roku wzięłam wolne w pracy i wczesnym rankiem ruszyłam do leśniczówki. Dotarłam na miejsce tak, jak zapowiedziałam – przed południem. Wysiadłam z samochodu i z niedowierzaniem rozejrzałam się wokoło. W Warszawie zimy właściwie nie było. Zamiast śniegu chodniki pokrywała jakaś błotnista, czarna maź. Było szaro, nieprzyjemnie. A tu? Gdzie okiem sięgnąć – biało, dziewiczo, bajkowo. Śnieg czarodziejsko błyszczał w słońcu, a drzewa pokryte puchowymi czapami wyglądały jak wojsko królowej zimy.

– A mówiłam ci, że jest pięknie? – przywitała mnie w progu Monika. – Zostaw rzeczy i idź na spacer. Wy, miastowi, jesteście biedni. Nie macie zbyt często okazji do podziwiania takich wspaniałych widoków.
– Masz rację, my, miastowi, nie mamy – przytaknęłam i naciągnęłam czapkę na głowę.

Ruszyłam w las. Brnąc w śniegu, pomyślałam rozbawiona, że przecież jeszcze osiem lat temu moja przyjaciółka robiła karierę w wielkiej korporacji. Była na najlepszej drodze do awansu na kierownicze stanowisko i nie wyobrażała sobie życia w mieście mniejszym niż dwumilionowe.

Ale na jakimś wyjeździe poznała Darka, leśniczego, zakochała się w nim i ku zdumieniu wszystkich z dnia na dzień rzuciła pracę i zamieszkała wraz z mężem w głuszy. Zazdrościłam jej tak odważnego kroku, no i miłości… Wciąż kochali się z Darkiem tak samo mocno jak w dniu ślubu. A ja byłam sama…

Ze spaceru wróciłam po dwóch godzinach

Trochę zmęczona, lecz bardzo podekscytowana, bo natknęłam się na kilka saren posilających się przy paśniku. Mimo że podeszłam dość blisko, nie uciekły spłoszone. Jakby wiedziały, że z mojej strony nic im nie grozi. Chciałam jak najszybciej opowiedzieć o tym Monice. Przed leśniczówką zauważyłam kilka samochodów. Wśród nich trabanta. Czy ktoś dzisiaj w ogóle pamięta, że istniała taka marka?

Poczułam ukłucie w sercu… Przypomniało mi się, że właśnie w takim samochodzie całowałam się na pożegnanie z pewnym chłopakiem. Ile to lat temu było? Piętnaście? Poznaliśmy się górach, w czasie zimowych ferii.

Miałam wtedy 19 lat, on 21. Spędziliśmy ze sobą niespełna dwa tygodnie, ale połączyła nas płomienna miłość, jaką mogą przeżyć chyba tylko młodzi. Pod koniec pobytu żegnaliśmy się z przekonaniem, że wkrótce znowu się zobaczymy. Ja mieszkałam wtedy w Toruniu, on w Bydgoszczy. Tak blisko!

Witek zapisał mój adres i telefon i obiecał, że odezwie się pierwszy. Cóż, nie zadzwonił, nie napisał… Czekałam tydzień, miesiąc, potem następne… I nic. Ileż to razy podchodziłam z kartką do telefonu, podnosiłam słuchawkę i natychmiast ją odkładałam! Miałam żebrać o spotkanie z kimś, kto pewnie wymazał mnie już z pamięci? Pół roku później przeniosłam się do Warszawy, a kartka z telefonem do Witka wylądowała w koszu na śmieci.

Teraz wspomnienie młodzieńczej miłości i ostatniego pożegnalnego pocałunku wróciło

Tylko że tamten trabant był szarobury, jak większość jego pobratymców, ten tutaj zaś wyglądał naprawdę imponująco. Lakier w kolorze groszku, białe felgi. Siedzenia obite białą i zieloną skórą. Widać było, że ktoś włożył w jego renowację całe serce i mnóstwo pieniędzy. Pomyślałam, że właściciel takiego samochodu musi być naprawdę szalonym człowiekiem. Otrzepałam buty ze śniegu i weszłam do domu. Monika stała przy kuchni i mieszała bigos w olbrzymim garze. Na mój widok uśmiechnęła się.

– No i jak spacer?
– Cudownie! Widziałam sarny! W ogóle się mnie nie bały… Słuchaj, kto przyjechał tym zielonym zabytkiem? – zapytałam.
– A on! Poznajcie się – wskazała drewnianą łychą w kąt kuchni.

Odwróciłam głowę i zamarłam. Za stołem siedział… Witek. Poznałam go od razu. Te same błyszczące oczy i niesforny kosmyk włosów opadający na czoło. Tyle że lekko szpakowaty.
– Aniu, co za spotkanie! Nic się nie zmieniłaś! – zerwał się z ławy i ruszył w moim kierunku.
Nie zadzwoniłeś! A jak tak czekałam! – wyrwało mi się, zanim pomyślałam, że wyrzuty po tylu latach to głupota.
– Rany, to wy się znacie? – zdziwiła się moja przyjaciółka. Przez chwilę patrzyła zaskoczona to na mnie, to na Witka. Wreszcie wcisnęła mi do ręki łyżkę i postawiła przy kuchence.
– Pilnuj, żeby się bigos nie przypalił. A ja pójdę zobaczyć, co z innymi gośćmi! – zarządziła i wyszła, zamykając drzwi.

Zaczęłam mieszać w garnku, a Witek stanął obok mnie.
– Aniu, nawet nie wiesz, jak długo cię szukałem! – wyznał.
– No przecież miałeś mój adres i telefon – odparłam z pretensją w głosie. – Zapisałeś sobie!

– W drodze do domu zatrzymałem się na leśnym parkingu. Poszedłem na spacer rozprostować nogi. Jak wróciłem, samochodu nie było. Odnalazł się po kilku dniach, ale już bez torby, w której była kartka z kontaktem do ciebie – tłumaczył gorączkowo. – Ileż to razy modliłem się, żebyś zadzwoniła! Ale telefon milczał. Szukałem cię później po całym Toruniu. A gdy wreszcie zdobyłem twój adres, to okazało się, że już tam nie mieszkasz. Sąsiedzi wiedzieli tylko tyle, że się wyprowadziliście do Warszawy.

Zakręciło mi się w głowie. A więc on mnie naprawdę kochał, nie zapomniał! Uświadomiłam sobie, że gdyby nie pech i moja głupia duma, moje życie mogłoby się inaczej potoczyć. Może dziś byłabym szczęśliwa…

– Ale po co ja ci to wszystko opowiadam! – Witek nagle posmutniał. – Pewnie masz męża, dzieci, dobre życie. Nie to co ja, beznadziejny rozwodnik ze złamanym sercem – westchnął. Serce zaczęło bić szybciej, w gardle poczułam dziwny ucisk.
– Ja… Ja też nie ma nikogo… – szepnęłam cicho. Witek porwał mnie w ramiona.
– Czy to oznacza, że mam u ciebie szanse? – zamruczał.

To był najpiękniejszy sylwester w moim życiu

Bawiliśmy się przy wielkim ognisku do białego rana. Były kiełbaski, wódeczka, no i bigos. Oczywiście trochę przypalony, bo po pytaniu Witka jakoś zapomniałam o mieszaniu. Mój ukochany nie odstępował mnie na krok. Kiedy następnego wieczoru całowaliśmy się na pożegnanie w jego zielonym trabancie, wcisnęłam mu do ręki kartkę z numerem telefonu.

– Jeżeli znowu ukradną ci samochód i nie zadzwonisz, to popamiętasz! – zagroziłam.

Zadzwonił. Już następnego dnia rano, żeby życzyć mi miłego dnia. I tak jest co dzień. Od roku. Witek dzwoni, odwiedza mnie w Warszawie. Wkrótce przestanie, bo tuż po Nowym Roku przeprowadzam się do niego do Bydgoszczy. Już podjęłam decyzję. Ma tam duży warsztat, zajmuje się renowacją starych samochodów. Pomogę mu w biurze i papierach. Ale na razie jedziemy na sylwestra do Moniki. Znowu będziemy się bawić przy ognisku do białego rana. Przy wódeczce, kiełbaskach i bigosie. Tym razem, mam nadzieję, nieprzypalonym.

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja mama umarła przez błąd lekarzy...
Przyłapałam przyjaciółkę na zdradzie
Spłacam ogromny kredyt, który zaciągnął mój brat
Miałam wyjść za Włocha i żyć jak w bajce
Znalazłam przyjaciółkę, która próbowała popełnić samobójstwo