„Ma czworo dzieci z trzema mężczyznami. Nazywają mnie patologią, ale nikt nie znam mojej historii”

Samotna matka fot. Adobe Stock, Halfpoint
„Ojciec Adasia znikł, zanim nawet dowiedział się o dziecku. Ojciec Moniki na wieść o ciąży przyznał się, że ma żonę. Gdy w końcu trafiłam na tego jedynego, zginął w wypadku samochodowym miesiąc przed naszym ślubem”.
/ 25.03.2022 13:43
Samotna matka fot. Adobe Stock, Halfpoint

Świetnie pamiętam, jak kiedyś podczas kazania na niedzielnej mszy w kościele usłyszałam z ust księdza stwierdzenie, że dopiero rodzina z trojgiem dzieci to prawdziwie chrześcijańska rodzina. „Tak, oczywiście, bo dwoje to za mało, a czworo to już… patologia” – pomyślałam wtedy gorzko.

Ja mam właśnie czworo dzieci, i to w dodatku z trzema różnymi mężczyznami. I chociaż staram się być dla moich pociech przykładną matką, to w oczach wielu ludzi wyglądam podejrzanie. No bo jak można było wykazać się taką nieodpowiedzialnością, żeby urodzić aż tyle dzieci?! Nie zrobiłam tego z premedytacją. Wcale nie chciałam, żeby moje dzieci miały różnych ojców. Za każdym razem decydując się na nowy związek, miałam szczerą nadzieję, że będzie szczęśliwy. Jak każda młoda dziewczyna marzyłam o małym domku stojącym w wielkim ogrodzie, o psach i kotach wałęsających się pod nogami, zapachu ciasta dochodzącym z kuchni. A że nie wyszło?

Pierwszy pojawił się Adaś

Staram się nie mieć o to pretensji do losu. Szukam winy nie tylko w moich partnerach, ale również w sobie. Może byłam zbyt naiwna? A może zbyt wiele oczekiwałam? No cóż… takie czasami jest życie, prawda? Adaś, mój pierworodny synek, jest owocem zauroczenia chłopakiem, który świetnie jeździł na nartach. Poznałam go w kolejce do wyciągu.

Długa była, stało się w niej dobry kwadrans, a to dosyć na zawarcie znajomości. Leszek podniósł mi karnet, który upadł mi w śnieg, potem zagadał. Usiedliśmy na jednej ławeczce i zanim dojechaliśmy na górę, już byłam nim zauroczona… Starszy ode mnie o trzy lata, student, zaimponował mi tym, jak jeździ na nartach, a także swoim obyciem. Fundował mi, biednej licealistce, herbatę „z prądem”, przy której odbywaliśmy długie wieczorne dyskusje o filmach i literaturze. Dzień spędzaliśmy na stoku, wieczory w kawiarni lub na spacerze. Po jednym z takich spacerów wylądowaliśmy u mnie na kwaterze…

Pod wspólną kołdrą było ciepło i przyjemnie. Czułam się zakochana i adorowana, świat mimo białego puchu za oknem był pełen kolorów. Kiedy się rozstawaliśmy, dał mi swój numer telefonu. Dopiero potem okazało się, że... fałszywy. Byłam zrozpaczona, zwłaszcza gdy po miesiącu odkryłam, że jestem w ciąży. Zwierzyłam się rodzicom, a oni zachowali się fantastycznie. Wspierali mnie. Nie powiedzieliśmy nic w szkole i maturę zdawałam z małym, ledwie widocznym brzuszkiem. Nawet jeśli nauczyciele coś zauważyli, to nie komentowali…

Urodziłam Adasia, chodząc już do szkoły pomaturalnej. Zapisałam się na organizację turystyki, bo zawsze marzyłam o dalekich, egzotycznych podróżach. Rodzice opiekowali się ukochanym wnukiem, mogłam więc sporo czasu poświęcić nauce. Zresztą, patrząc na słodką buzię mojego malutkiego synka, czułam w sobie tyle energii! Mogłabym wręcz góry przenosić, a nie tylko zdawać kolejne egzaminy. Oczywiście nie zawsze było różowo. Zdawałam sobie doskonale sprawę z tego, że odnalezienie ojca mojego dziecka graniczy z cudem i nawet tego nie próbowałam. Przecież skoro dał mi fałszywy telefon, to raczej nie miał najmniejszego zamiaru utrzymywać ze mną kontaktu, prawda?
Cierpiałam z tego powodu, bo zanim na dobre wydoroślałam, runęły moje marzenia o romantycznej miłości. Byłam dziewiętnastolatką z dzieckiem, która nie myślała o tym, gdzie pójdzie na imprezę, tylko za co kupi pieluszki dla maleństwa. Nie mogłam przecież ciągle wisieć na rodzicach…

Dlatego jeszcze będąc w szkole, zaczęłam dorabiać w biurze podróży. Byłam ładna, wygadana i lubiłam swoją pracę, więc ludzie chętnie słuchali moich opowieści o dalekich krajach. Potrafiłam je tak odmalować, jakbym tam była, chociaż tylko raz wyjechałam kiedyś z rodzicami na Słowację. Mój talent doceniła właścicielka biura, bo kiedy skończyłam szkołę, zaproponowała mi cały etat. To były wspaniałe czasy! Wycieczki sprzedawały się naprawdę doskonale, bo Polacy pokochali wyjazdy „pod palmę”. Moja szefowa była tak wyrozumiała, że pozwalała mi zabierać czasami do biura mojego synka, a ja nie broniłam się przed nadgodzinami, bo to oznaczało dla mnie więcej pieniędzy.

Ojciec Moniki okazał się żonaty

Kiedy Adaś miał trzy latka, pani Basia zaproponowała mi, abym pojechała do Egiptu wizytować różne hotele.
– To taki bonus od naszego biura podróży dla najlepszej agencji. Jesteś moją najbardziej sumienną pracownicą, należy ci się ten wyjazd – powiedziała. Byłam zachwycona! Egipt mnie zauroczył... Wróciłam naładowana pozytywnymi emocjami. I już nie marzyłam o niczym innym jak tylko o tym, aby odwiedzić ten kraj jeszcze raz, i jeszcze… Dlatego pomyślałam o kursie dla rezydentów. Moi rodzice przyklasnęli temu pomysłowi, bo jako rezydentka zarobiłabym dużo więcej, niż pracując na miejscu, w biurze. Był tylko jeden poważny mankament takiej pracy – rozstanie z Adasiem.
– Przecież nie musisz wyjeżdżać na kilka miesięcy! Wystarczy, że polecisz do Egiptu w „najgorętszym” okresie, kiedy jest najwięcej turystów z Polski – doradzono mi.

I tak zrobiłam. Wyjechałam na trzy miesiące. Rozłąka z synkiem była bolesna, ale jakoś ją oboje przeżyliśmy. Po pół roku pojechałam na kolejne trzy miesiące. Tym razem jednak nie leciałam tylko po to, aby znowu zobaczyć Egipt, ale i Marka… Był rezydentem tak jak ja, tyle że od wielu miesięcy stacjonował w Hurgadzie. Zakochałam się w nim podczas swojego pierwszego wyjazdu i w Polsce bardzo za nim tęskniłam. Utrzymywaliśmy kontakt mejlowy, Marek ciągle do mnie dzwonił. Wiedziałam, że minuta połączenia ze mną kosztuje go aż siedem złotych, więc sądziłam, że te telefony są miarą jego uczucia. Już na lotnisku wpadłam w jego ramiona i z tego drugiego pobytu pamiętam głównie nasze romantyczne noce… Ich owocem jest Monisia, moja kochana córeczka.

Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, czułam radość. Tym razem byłam przecież pewna, że ojciec dziecka mnie kocha i będzie zachwycony, kiedy urodzę mu maleństwo. Jakże się przeliczyłam… Marek, gdy się dowiedział o naszej „wpadce”, bo tak nazwał ciążę, najpierw stwierdził, że wysyła mi pieniądze na zabieg

– Zwariowałeś? Ja już kocham to dziecko! – oburzyłam się. – Chcę je urodzić!
Wtedy mój ukochany bez cienia zażenowania wyznał mi, że… jest żonaty! W dodatku, jak się potem okazało, nie byłam jego jedyną młodą „zdobyczą”. Na długie miesiące zostawiał rodzinę w małym polskim miasteczku, a w Egipcie zawsze potrafił sobie przygruchać jakieś naiwne dziewczę. Jak nie rezydentkę, to turystkę... Był z tego znany i do dzisiaj mam żal do kolegów z mojego biura, że nikt mi tego nie uświadomił. Chociaż z drugiej strony, czy taka informacja by mnie powstrzymała? Urodziłam Monisię i moje drugie dziecko wprawdzie ma alimenty, ale, podobnie jak pierwsze, nie ma ojca. Bo Marek najczęściej siedzi za granicą, a jak jest w Polsce, to i tak się do nas nie przyznaje.

Nie jestem w stanie zmusić go do miłości – powtarzam sobie do dziś, ale ilekroć spojrzę na moją śliczną córeczkę, wiem, jak wiele ten facet traci, że nie chce jej znać!

Myślałam, że to będzie ten jedyny...

Jako dwudziestopięcioletnia dziewczyna byłam już zatem kobietą po przejściach z dwójką dzieci. Nie narzekałam na swój los. Moje maluchy rosły otoczone miłością moją i dziadków, niczego nam nie brakowało. Może nie było nas stać na ekstrawagancje, ale lubiłam sprawiać moim dzieciom drobne przyjemności. Oboje uwielbiali rurki z kremem z jednej z naszych osiedlowych cukierni i czasami je tam zabierałam.

Przeważnie obsługiwała nas miła młoda dziewczyna, ale niekiedy za ladą zastawałam samego właściciela. Był może z dziesięć lat starszy ode mnie i zawsze sympatycznie zagadywał mnie i moje dzieci. Po jakimś czasie zorientowałam się, że ten facet ewidentnie mnie adoruje No cóż, jako kobieta nie miałam zbyt wielu rozrywek, kiedy więc pewnego dnia zapytał, czy pójdę z nim do kina, zgodziłam się.

Zaczęłam umawiać się z Tomkiem. Przyznał mi się, że już raz był żonaty.
– Nie była w stanie znieść mojego trybu życia. Chyba wydawało jej się, że mąż, prywatny przedsiębiorca, oznacza pieniądze i wygodne życie. A ja codziennie wstawałem o czwartej, żeby upiec świeże bułeczki, drożdżówki i ciasta na rano. Marynia tego nie wytrzymała, rozstaliśmy się po trzech latach. Nie mamy dzieci…

Coraz cieplej myślałam o Tomku jako o potencjalnym życiowym partnerze. Nie bał się pracy, stąpał mocno po ziemi, był taki sam jak ja. A poza tym, co najważniejsze, akceptował moje dzieci. Powiedziałam mu szczerze, w jakich urodziłam je okolicznościach, i usłyszałam wtedy coś, od czego miód zalał moje serce:
– Nie martw się, kochanie, twoje dzieci wkrótce będą miały ojca.

Znajomość z Tomkiem nie rozwijała się może zbyt szybko, bo mimo wszystko, nauczona wcześniejszymi przykrymi doświadczeniami, zdążyłam się nauczyć ostrożności i dystansu wobec mężczyzn. Niemniej nasz związek robił się coraz poważniejszy. Kiedy pewnego dnia Tomek zapytał, czy miałabym ochotę poznać jego rodziców, bo oni bardzo na to nalegają, pomyślałam, że wreszcie los się do mnie uśmiechnął i chyba chce mi wynagrodzić ostatnie lata. Jego mama i tata okazali się naprawdę mili. Przyszłam do nich z przeświadczeniem, że może nie jestem wymarzoną kandydatką na partnerkę ich syna, biorąc pod uwagę moje maluchy, ale po kilku godzinach wyszłam przekonana, że Adaś i Monisia to żaden problem. Na kolejną wizytę zabrałam już ze sobą swoje dzieci…

„Rodzina. Wreszcie będę miała taką, jak sobie wymarzyłam” – myślałam, patrząc z uwielbieniem na Tomka. Czytałam w jego oczach, że on także darzy mnie uczuciem. Kiedyś zastałam go, jak coś rysował w zeszycie z cukierniczymi projektami.
– Co to? – zapytałam z ciekawością, zaglądając mu przez ramię.
To jest tort na nasze wesele – odpowiedział mi z powagą, pokazując misterną konstrukcję z cukierniczego lukru. Popłakałam się wtedy ze wzruszenia. Ślub mieliśmy wziąć w Boże Narodzenie. Już nie mogłam doczekać, kiedy usłyszę: „Oby wasze życie było zawsze tak słodkie jak ten weselny tort”. Tym bardziej że dwa tygodnie wcześniej dowiedziałam się, że jestem z Tomkiem w ciąży…

Sama ciąża nie była dla mnie zaskoczeniem, ale to, że jest bliźniacza, już tak.
– Pod pani sercem biją dwa serduszka – powiedział lekarz podczas badania USG.
– Cudownie! – Tomek był zachwycony. Opowiadał, jak wychowamy nasze dzieci, a ja wreszcie czułam, że spotkałam kogoś, kto się zaopiekuje nami wszystkimi. Tymczasem okrutny los miał wobec nas zupełnie inne zamiary. Najwyraźniej postanowił, że dwójka moich najmłodszych dzieci także będzie rosnąć bez ojca. Zresztą omal ich nie straciłam, kiedy dowiedziałam się, że Tomek zginął w wypadku samochodowym. Miesiąc przed ślubem...

Nie sposób opisać mojej rozpaczy. Nie wiem, jak bym przeszła ten najtrudniejszy okres żałoby, gdyby nie moi cudowni rodzice, a także rodzice Tomka, którzy od razu powiedzieli, że zawsze będę ich synową, a wszystkie moje dzieci ich wnukami. To wspaniali ludzie i wiele im zawdzięczam. Nie tylko to, że nie popadłam w depresję – ale i nasz obecny dobrobyt. Teść przez pierwsze lata pomagał mi prowadzić cukiernię, którą dzieci Tomka odziedziczyły po ojcu, dopóki sama nie nauczyłam się wypiekać ciast i zarządzać personelem.

Wiem, że mimo wszystko nie mogę narzekać na swój los, nawet jeśli rozmaici ludzie patrzą na mnie krzywo i szepczą, że jestem panną z czworgiem nieślubnych dzieci. Wtedy czasami otwieram sobie zeszyt z projektami, które zostawił Tomek, patrzę na nasz weselny tort, którego nie zdążył upiec, i myślę sobie: „I co z tego, że nie zdążyliśmy pójść do ołtarza? Ja zawsze byłam jego żoną, a on był moim mężem. I tak zostanie”.

Czytaj także:
„Mój pijany mąż prawie zabił dziecko mojej siostry. Czy ona mi to kiedyś wybaczy?”
„Stanęłam na rzęsach, by pomóc matce chłopca z porażeniem mózgowych. A ona zrobiła ze mnie i połowy miasta idiotów”
„Odbiłam narzeczonego niepełnosprawnej przyjaciółce. Miała wyrzuty sumienia, ale wygrało z nimi uczucie”

Redakcja poleca

REKLAMA