Z życia wzięte - prawdziwa historia o jesiennej miłości

Z życia wzięte fot. Fotolia
Już straciłam nadzieję. Czego ja nie robiłam, by znaleźć mężczyznę życia?! A wystarczyło poczekać...
/ 20.10.2014 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Styczeń.
No i doszło do tego, że zaczęłam pisać pamiętnik. Kolejny rok minął, dokładnie taki sam jak poprzedni. Obiecałam sobie, że w tym nowym coś zmienię. Więc zaczęłam pisać pamiętnik. I czytać horoskopy. W nadziei, że trafię w nich na jakikolwiek znak, że już niebawem, już za chwilę, spotkam miłość swojego życia. W jednym wyczytałam: „Odpowiedniego mężczyznę spotkasz jesienią”. Jesienią? Dopiero? Jest zima. Ile jeszcze mam czekać?

Samotność dokucza mi od dłuższego czasu. Lata lecą, a ja wciąż nie umiem znaleźć męża. Co tam męża! Nie umiem znaleźć nawet kandydata na męża. Czasami odnoszę wrażenie, że dla płci przeciwnej jestem niewidzialna. W przypływie czarnego humoru wyznałam Baśce – to moja koleżanka z pracy – że jak któryś z facetów się o mnie nie potknie, to nie mam najmniejszych szans na ślub. Praca, dom, praca, dom. I tak w kółko. Sama czuję, że zaczynam od tego wariować. Ileż można siedzieć po robocie w chacie, sama jak palec?  Odechciewa mi się powoli takiego życia, wracania do pustych ścian, gotowania dla jednej osoby… Ulubione potrawy tracą smak. Ulubione zajęcia – urok. Chętnie podzieliłabym się z kimś opinią o przeczytanej książce czy obejrzanym filmie. Chętnie poszłabym na spacer do pobliskiego parku, trzymając za rękę ukochaną osobę. Ech… Pisać też się odechciewa.

Luty.
W horoskopie na ten miesiąc znów wzmianka o intrygującym brunecie, który pojawi się jesienią. Taak… I okaże się moim dentystą albo, co gorsza, ginekologiem. Ciekawych facetów spotykam ostatnio tylko, gdy idę do lekarza. Jak mnie taki przystojniak przebada, naruszając wszelkie intymne bariery, to już nie widzę w nim faceta. Przyjaciółki? Powoli o nich zapominam. Dawne kumpelki ze szkoły pozakładały rodziny i mają swoje problemy, dla mnie obce. Oddaliłyśmy się od siebie. Singielka – nawet taka niegroźna jak ja – to zawsze element ryzyka. Poza tym, ileż mogę rozmawiać z nimi o wyborze śliniaczka, konsystencji dziecięcej kupki czy rozstępach na brzuchu? I czym się mam zrewanżować? Nowiną o kolejnym awansie i podwyżce? Wiedząc, że im czasami trudno związać koniec z końcem?

Ja nie mam na kogo wydawać. A pracuję coraz więcej, biorę nadgodziny, proszę przełożonego o zwiększenie obowiązków – żeby jak najmniej czasu zostawało na rozmyślania. Baśka mówi, że przeginam i zatyram się na śmierć. Truje, ale lubię ją. Umie słuchać i ma w sobie coś takiego, że zwierzenia same płyną. Ona jedna wie, że moja poza „kobiety samej, ale nie samotnej” to właśnie tylko poza. Trzymam gardę, żeby się nie rozkleić, nie zaryczeć. Ale czasem mam ochotę wyć do Księżyca.

Marzec.
– I jak tam weekend? – zapytała troskliwie Baśka. Jak zawsze po weekendzie.
– W niedzielę oglądałam na Allegro zdjęcia kotów. Jeszcze kota sobie kupię i będę już typową starą panną – zakpiłam. Nie zaśmiała się. Tylko spojrzała na mnie z niepokojem.

Nie wiem… Może mimo jej ostrzeżeń o zatyraniu się na śmierć powinnam poszukać jeszcze jednej pracy? Takiej na weekendy? Wtedy do domu wracałabym tylko po to, aby wykąpać się i położyć spać. Nie zostawałabym długo sama ze swoimi ponurymi myślami. Może słabiej odczuwałabym tę dojmującą pustkę. Horoskopy nie pomagają. Wciąż bredzą o jesiennym facecie. Tylko kolor włosów mu się zmienia. Raz brunet, raz szatyn. W końcu mój wymarzony książę wyłysieje od tylu stylizacji.
– Daj ogłoszenie na portalu randkowym albo idź do biura matrymonialnego – zaproponowała Baśka, przerywając moje rozmyślania. – Ja tak poznałam swojego męża i jak widzisz – uśmiechnęła się – jesteśmy już ze sobą siedem lat.
– Tobie się udało – mruknęłam.

Miała szczęście. I odwagę. Mogła trafić na wariata albo zboczeńca. Chryste, jeszcze tego brakuje, abym umieszczała swoje ogłoszenia w internecie, przyznając się publicznie, że jestem samotna, nieszczęśliwa i zdesperowana. Lepiej już zmuszać się do sztucznego uśmiechu i udawać, że bycie singlem to mój osobisty wybór, z którego jestem zadowolona.

Kwiecień.
– No to wyjdź gdzieś, zajmij się czymś, znajdź sobie jakieś hobby, zamiast siedzieć w chacie. Jak chcesz kogoś poznać, skoro nigdzie nie wychodzisz?
– Hm… niby racja…
– Idź na kurs tańca, może fitness… Najlepiej wybierz takie miejsca, gdzie przebywają mężczyźni. Siłownia, zlot motocyklowy, koncert, mecz – wyliczała Baśka.
– Głupio się będę czuła – zaoponowałam odruchowo. – Co ja będę robić na takim zlocie albo na meczu? Nie lubię ścisku, tłoku, hałasu. Mam się zmuszać? Udawać zainteresowanie czymś, co dotąd kompletnie mnie nie ciekawiło? A jak się zmuszę, pójdę i okaże się, że zupełnie tam nie pasuję? Ja chyba w ogóle nie pasuję do tego świata, do ludzi…
– Wiesz co, Beata? Marudzisz jak stara baba – skwitowała Baśka. – Po prostu weź się za siebie. Chociaż fizycznie. Bo do reszty zdziadziejesz i jak się w końcu o ciebie ten wymarzony facet potknie, to cię złamie jak patyk.

Maj.
Dobra. Przekonała mnie tym łamiącym się patykiem. Zapisałam się na zumbę i odkryłam, że uwielbiam tańczyć, pocić się i męczyć do bólu mięśni. Ale jeżeli chodzi o znalezienie faceta – bez szans. Na zajęcia taneczne chodzą niemal same kobiety. Chłopaki, którzy lubią tańczyć, mają tę wadę, że są… chłopakami. A ja chcę mężczyzny. Horoskop wciąż obiecuje, że ten jedyny spłynie na moją samotną planetę wraz z deszczem liści.

Czerwiec.
Kocham zumbę. Chyba tylko dzięki niej nie wpadłam jeszcze w depresję. Co więcej, figura mi się poprawia. Z dumą i radością spoglądam w lustro, podziwiam odbicie coraz zgrabniejszej sylwetki w witrynach sklepowych. A wieczorami, przed zaśnięciem wciąż zastanawiam się, gdzie jest ten mój wymarzony mężczyzna. Bo marzę. Zgodnie z artykułem, który znalazłam w internecie. Takim o pozytywnym myśleniu i przyciąganiu. Wizualizuję sobie mój męski ideał, starając się poczuć tak, jakby był już obok mnie. Baśka mówi, że wizualizacja wizualizacją, ale lepiej pójść w miasto i rozejrzeć się za żywym, namacalnym osobnikiem.

Lipiec.
Podjęłam się wyprowadzania psa sąsiadki.
Może w parku poznam kogoś, kto też będzie spacerował z psem? I okaże się sensowny. Kupiłam sobie rolki i jeżdżę. Chodzę na imprezy plenerowe, których w lecie organizują mnóstwo. I nic. Owszem spotykam wielu mężczyzn, ale żaden z nich nie wykazał dotąd najmniejszej chęci nawiązania bliższej znajomości. Przecież nie zacznę chodzić z transparentem, że chcę kogoś poznać! A jesień coraz bliżej…

Sierpień.
Pozostał internet.
Osiągnęłam wymagany poziom desperacji i założyłam konto na portalu randkowym. Zresztą horoskop zapewniał, że to dobre posunięcie. I nawet optymistycznie przewidywał poznanie wartościowego mężczyzny. Kłamał. Pięć spotkań, pięć niewypałów.

Najpierw trafił mi się maminsynek, który przyszedł na randkę z mamusią. Jak Boga kocham! Potem był przystojny bezrobotny, który otwarcie przyznał, że szuka kogoś, kto go będzie utrzymywał. Trzeci cały czas opowiadał o swojej byłej żonie. Czwarty zjawił się w stanie mocno niechlujnym, żaląc się, jak to nie ma kto o niego zadbać. Owszem, chciałam mieć dziecko, ale niekoniecznie od razu trzydziestoletnie. Jednak w prawdziwe osłupienie wprawił mnie pan, który na dzień dobry zaczął planować nasze wspólne życie, łącznie z liczbą dzieci, ich imionami i tym, kto ile będzie dokładał do wspólnego budżetu. Może byłam zdesperowana, przybita samotnością, ale… nie aż tak. Zwiałam, przerażona.

Wrzesień.
A w horoskopach wysyp wieszczeń, że nadchodzi ten moment, kiedy poznam odpowiedniego mężczyznę i poddam się sile miłości. Rozumiem jeden, ale kilka? Kilka horoskopów nie może tak bezczelnie kłamać. Ale gdzie on jest? Gdzie się czai, ukrywa? Gdzie był całe moje życie? I czy kobiecie jest pisany tylko jeden mężczyzna? Z innymi sobie życia nie ułoży?

Nie, to głupie. Świat jest wielki. Gdyby teoria o dwóch połówkach pomarańczy była prawdziwa, większość ludzi nigdy nie zaznałaby prawdziwej miłości. Absurd. To po prostu ja jestem jakaś felerna. Może za dużo oczekuję, za wielkie mam wymagania? W końcu każdy ma jakieś wady. Ale ja nie umiem wznieść się ponad nie.

Październik.
Zlikwidowałam konto na portalu randkowym.
Zrezygnowałam z czytania horoskopów, z jazdy na wrotkach, wyprowadzania cudzych psów, chodzenia na koncerty plenerowe. Nie tędy droga. A którędy…? No cóż, chyba najwyższa pora pogodzić się wreszcie z faktem, że nie dla mnie szczęście we dwoje. Za oknem jesień w pełni, a pana właściwego ni widu, ni słychu. Mam pracę, zumbę i jedną przyjaciółkę. Zawsze coś.

Dziś wyszłam na spacer do parku. Niedziela piękna, więc postanowiłam się przejść. Dla własnej przyjemności. Nie żeby szukać męża albo za cudzym psem ganiać, ale dla siebie. Jako dziecko wprost uwielbiałam zbierać kasztany. „Może jeszcze jakieś zostały”, pomyślałam i zeszłam z alejki. Wkrótce brodziłam wśród kolorowych, szeleszczących i pachnących jesienią liści, wypatrując pod drzewami brązowych, błyszczących kasztanów. Wokoło jednak trafiłam na same łupiny. Niektóre już gniły, inne wciąż jeszcze kłuły swoimi kolcami. Przykucnęłam i odwracałam delikatnie palcami te bardziej zielone, w nadziei, że wewnątrz zachowała się chociaż jedna lśniąca brązowa kulka.
– Jak w życiu – burknęłam po dłuższej chwili, kiedy dotarło do mnie, że szukanie kasztana pośród łupin przypomina moje życie osobiste i poszukiwania bratniej duszy. Efektów żadnych, a tylko palce pokłute.

Miałam już się podnieść, kiedy dostrzegłam brązową, lśniącą skórkę. Otoczona biało-zieloną otoczką tkwiła, ukryta pomiędzy łupinami.
– Jest! – uśmiechnęłam się szeroko i wyciągnęłam rękę w jej stronę. W tej samej chwili, czyjeś palce nakryły moje.
– Pierwszy go zobaczyłem – kucający obok mężczyzna uśmiechał się łobuzersko. Zajęta szukaniem kasztanów, nie zauważyłam, kiedy do mnie podszedł.

Prędko cofnęłam rękę. Ta krótka chwila jednak wystarczyła, abym poczuła miłe ciepło płynące z dłoni mężczyzny. Zaraz jednak zganiłam się w duchu, że coś sobie wmawiam. To nie może być takie proste. Tyle starań i nic. A tu jedno wyjście do parku, bez żadnych intencji i od razu strzał w dziesiątkę? Na pewno zajęty, maminsynek albo bezrobotny, albo jakiś inny wariat.
– Oddam, jeśli… – patrzył na mnie iskrzącymi oczami, równie brązowymi jak znaleziony kasztan. Zarumieniłam się, speszona jego spojrzeniem. – Jeśli zgodzi się pani umówić ze mną na kawę. To rzadkość spotkać dziś dorosłą kobietę, która lubi zbierać kasztany. Jest pani niezwykła…
– Ja? – zająknęłam się, nie wierząc własnym uszom. Czy on mnie podrywa? Czy on mi prawi komplementy? – Ale ja nie piję kawy – palnęłam, zanim pomyślałam.

Roześmiał się.
– A ja nie dam się tak łatwo spławić – oznajmił. – Herbata, sok, woda mineralna, może jakieś ziółka na trawienie
– zaczął wyliczać.
No i jak tu takiemu odmówić? Gdy patrzy kasztanowymi oczami i czaruje aksamitnym głosem… Jednak horoskopy nie kłamały, obiecując, że odpowiedniego mężczyznę poznam jesienią.

Beata, 32 lata

Redakcja poleca

REKLAMA