Z życia wzięte - prawdziwa historia o magicznej randce

Z życia wzięte fot. Fotolia
Postanowiłem zabrać moją dziewczynę na ciekawy seans filmowy. Nie, nie do banalnego multipleksu. Wybrałem całkiem inne miejsce.
/ 15.07.2014 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Chyba każdy zna to z własnego doświadczenia. Poznajesz fajną kobietę, idziesz na randkę – jedną, drugą, trzecią. Po kilku takich wstępnych spotkaniach czujesz, że iskrzy; oboje stwierdzacie, że coś z tego może być. Spotykacie się dalej już jako para i coraz bardziej zbliżacie się do siebie, coraz dogłębniej poznajecie się nawzajem. Aż wreszcie przychodzi ten wyjątkowy moment, który przenosi waszą relację na inny poziom. Moment, po którym już się nie zastanawiasz, gdy cię zapytają, czy ona jest tą drugą połową, bo czujesz całym sobą, że tak właśnie jest.

Jeżeli chodzi o mnie, ten moment przyszedł po dwóch miesiącach znajomości z Kamilą. W zapomnianym kinie studyjnym, podczas seansu filmowego przy dźwiękach starego, terkoczącego projektora. Moment, który na pewno zapamiętam na długo. Tak cudownie magicznych chwil jak tamte po prostu nie da się zapomnieć...

Poznaliśmy się na jednym z popularnych portali randkowych. Oboje byliśmy z tego samego miasta, więc z wyborem miejsca na pierwsze randki nie mieliśmy większego problemu. Spędzaliśmy miło czas w nastrojowych knajpkach, spacerując po parku lub starówce. Krok po kroku odkrywaliśmy w sobie nawzajem coraz to nowe, fascynujące cechy, poznawaliśmy swoje wady i zalety, a także pasje. Jedną z największych, jeśli nie największą naszą wspólną pasją okazało się kino. Oboje chłonęliśmy filmy najróżniejszych gatunków – od lekkich komedii romantycznych, przez poruszające dramaty, aż po mocne thrillery i horrory. Byliśmy na bieżąco z kinowymi premierami, ale też bardzo chętnie sięgaliśmy po klasykę kinematografii. Fascynowali nas ci sami reżyserzy i aktorzy. O ich dziełach mogliśmy rozmawiać całymi godzinami.`

Po dwóch miesiącach znajomości, latem chciałem zrobić Kamili małą niespodziankę. Postanowiłem zaprosić ją do kina, ale nie do zwykłego, banalnego multipleksu, który, jak przystało na pasjonatów filmu, zdążyliśmy odwiedzić razem już kilka razy. Tym razem myślałem o wyprawie w naprawdę szczególne miejsce, do którego nie chodzi się na co dzień: do kina studyjnego. Wynalazłem takie w sąsiedniej miejscowości. Sam jeszcze w nim nie byłem, ale słyszałem o nim same pochlebne opinie.

„Takich kin nie ma już w Polsce, musisz je odwiedzić, póki jeszcze istnieje” – mówili znajomi, którzy zaliczyli w nim kilka seansów. Jedna nastrojowa sala, w której zamiast ciasnych, niewygodnych siedzeń z walających się pod nogami popcornem są stare, wysłużone fotele, w których można zatopić się, oglądając niebanalny film, dający do myślenia. Oczywiście, Kamila z radością przystała na propozycję wypadu do takiego kina. Umówiliśmy się na najbliższy piątek i oboje czekaliśmy na niego z niecierpliwością.

Ciepłe promienie zachodzącego słońca wpadały przez uchylone okno do mojego auta, gdy zbliżaliśmy się do celu. Zatrzymaliśmy auto na parkingu, które kino dzieliło z sąsiadującym supermarketem. Stało tam raptem kilka samochodów. Punkt, w którym – jak wynikało z tekturowej tabliczki stojącej na stole – kupowało się bilety, wyglądał na opuszczony. Dopiero po naszym dłuższym pukaniu w drewniany blat, zza szyby wyłoniła się starsza pani. W dłoniach trzymała szklankę ze świeżo zaparzoną, aromatyczną kawą.
– Słucham, o co chodzi? – zapytała nieco zdziwiona naszą obecnością.
– Poprosimy dwa bilety na seans na dziewiętnastą – odpowiedziałem.
Pani zmierzyła nas wzrokiem, po czym pośliniła palec, którym odliczyła dwa kwitki z leżącego przed nią, nieco pożółkłego notesiku. Wyrwała dwa bloczki i coś niewyraźnie maznęła na nich pisakiem.
– Dwadzieścia złotych – powiedziała, mrucząc coś jeszcze pod nosem.
Położyłem przed kobietą pieniądze. Wzięła je bez słowa i schowała do szuflady, wręczając mi dwa wypłowiałe kwitki.
– Korytarzem w lewo, tam jest sala projekcyjna. Pod drzwiami państwo usiądą i poczekają na operatora. Pan Henryk zdecyduje, jak to dzisiaj będzie z seansem – powiedziała, siorbiąc gorącą kawę.

Nie zdążyłem nawet zapytać, o co chodzi z tym „jak to będzie z seansem”, bo kobieta zniknęła gdzieś w głębi kantorka. Ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Pod drzwiami do zamkniętej jeszcze sali projekcyjnej stało kilka drewnianych krzeseł. Poza nami nie było żywej duszy. Od dziewiętnastej dzieliło nas kilkanaście minut, zatem usiedliśmy na krzesłach, cierpliwie czekając na początek seansu. Po chwili zjawił się w korytarzu starszy mężczyzna. Miał na sobie starą kurtkę wojskową, spod którego wystawał sztywny kołnierzyk białej, wykrochmalonej koszuli. W dłoniach brzęczał mu pęk kluczy, z którymi zbliżył się do drzwi. „Zapewne operator, pan Henryk” – pomyślałem.
Zatrzymał się parę kroków od nas.
– Tylko dwie osoby dzisiaj? – spojrzał na nas, mrużąc lekko powieki.
– Tak, na to wygląda – odpowiedziałem, rozglądając się wokoło.
– Ale seans może odbyć się dla minimum ośmiu widzów. Zatem dzisiaj nic z tego – powiedział jakby nigdy nic.
Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni.
– Jak to nic z tego? – zapytaliśmy niemal jednocześnie.
– Ano, normalnie. Brakuje sześciu osób. Zapraszamy na jutro. W sobotę na pewno zbierze się więcej ludzi – odparł.

Niemożliwe! Przyjechaliśmy taki kawał drogi, nastroiliśmy się na dobry seans w starym kinie, a teraz zostaliśmy tak po prostu wyproszeni z powodu słabej frekwencji?! Przyzwyczajeni do zatłoczonych multipleksów, gdzie obowiązuje sztywny rozkład seansów, nie spodziewaliśmy się takiego dziwnego obrotu zdarzeń.
– Spokojnie, proszę się nie martwić. Bilet jest ważny cały tydzień – powiedział starszy pan, widząc nasze miny. Ja jednak nie zamierzałem odpuścić.
– Nie jesteśmy stąd, przyjechaliśmy tutaj specjalnie z M. – próbowałem przemówić do jego serca. – Okropnie nam zależy.
Spojrzał na nas badawczo spod swoich gęstych, siwych brwi.
– Nastawialiśmy się na ten seans już od tygodnia – przyszła mi z pomocą Kamila. – Bardzo pana prosimy...
– Ze świecą dziś szukać takich klasycznych kin. Zależy nam i na kinie, i na filmie. Niech pan zrozumie! – nie odpuszczałem.

Starszy pan wsłuchiwał się w nasze argumenty, lekko się uśmiechając, jakby podobne tłumaczenia i prośby nie były mu obce. Wreszcie bez słowa wyciągnął jeden z kluczy i otworzył na oścież przed nami drzwi do sali kinowej.
– Niech wam będzie... Wchodzić, zajmować miejsca! Seans startuje za pięć minut – zarządził i zniknął za kotarą. Najpierw w kompletnej ciszy zajęliśmy miejsca mniej więcej na środku sali, choć poza nami nie było żywej duszy. Zatopiliśmy się w wysłużonych lecz wciąż wygodnych fotelach, a po chwili przestrzeń wypełnił dźwięk uruchamianego projektora. W skupieniu wsłuchiwaliśmy się w odgłos kręcącej się 35-milimetrowej taśmy, z której bez żadnych reklam, zapowiedzi i innych rozpraszaczy ruszył film.

To były niezapomniane chwile, jakich jeszcze nigdy nie przeżyłem, siedząc przed srebrnym ekranem. Tylko my dwoje w starym kinie, w starych fotelach, w niezapomnianej atmosferze… Cała sala była tylko nas, seans specjalnie dla nas! W tle przyjemnie terkoczący odgłos projektora, który do tej pory, owszem, kojarzył mi się z kinem, ale nie z sali kinowej, a raczej z filmów o X muzie. W dłoniach zamiast kubła rozsypującego się popcornu i przesłodzonego napoju – duże kubki dobrej herbaty z cytryną, którą (ku naszemu zaskoczeniu) zaproponował tuż przed seansem pan Henryk. To był klimat!

Oboje czuliśmy, że to wyjątkowy i niepowtarzalny seans. Chcieliśmy uchwycić z niego jak najwięcej tego osobliwego nastroju. Cieszyliśmy się, że spędzamy te chwile razem, że się nimi dzielimy. To był znak! Bajeczny czas spędzony razem w starym kinie dodał prawdziwej magii naszemu związkowi, który po seansie nabrał nowego blasku. Po tym wieczorze nie mieliśmy wątpliwości, że to jest „to”.

Dziś, cztery lata po ślubie, w okolicach naszej rocznicy jeździmy na seans do tego kina. Zajmujemy te same miejsca i równie mocno przeżywamy piękne chwile – jak podczas tamtego pamiętnego wieczoru...

Tomek

Redakcja poleca

REKLAMA