Zapomnieliśmy, co najważniejsze

Wielkanoc, rodzina, dziecko, tradycja, pisanki
Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że w którymś momencie zapomniałam, że wysprzątany na błysk dom i wypełniona po brzegi lodówka nie czyni prawdziwych świąt. Że liczy się zupełnie co innego...
/ 06.04.2012 15:37
Wielkanoc, rodzina, dziecko, tradycja, pisanki
W sklepie było chyba jak w ulu. Że też ludzie nie mogą wcześniej zrobić zakupów?! – myślałam wkurzona. Był Wielki Piątek, a ja nie miałam na święta dosłownie nic – ani sera na paschę, ani schabu do pieczenia, barszczu czy choćby jajek. Nerwowo wypełniałam wózek, myśląc, ile jeszcze mam do zrobienia, żeby święta wypadły, jak należy.

Kiedy wróciłam do domu, byłam tak zmęczona, że nie miałam siły od razu zabrać się do sprzątania i gotowania. Byłam sama. Asia poszła na kółko taneczne, mój młodszy – Michał na angielski, mąż nie wrócił jeszcze z pracy. Pusty dom wydał mi się taki smutny... Przysiadłam na fotelu i wcisnęłam przycisk telewizyjnego pilota. Błysnęło, ale po chwili ekran na powrót zrobił się czarny. Nasz telewizor ewidentnie odmówił posłuszeństwa. Już dawno dzieciaki nalegały, żeby kupić nowy, ale zawsze brakowało czasu albo pieniędzy. A teraz klops. Zepsuł się akurat na święta. Już widziałam minę męża, który przed telewizorem nawet jadł obiad.
A w święta to już telewizor chodził u nas na okrągło.
Za oknem zapadał zmrok, ja też przymknęłam oczy. Pod powiekami zaczęły pojawiać się obrazy sprzed lat.
Jako mała dziewczynka spędzałam te święta z rodzicami na wsi, u babci, do której przyjeżdżały jeszcze ciocie i wujkowie z rodzinami. W Wielki Piątek babcia wysyłała nas, dzieci, abyśmy zebrali rośliny i warzywa potrzebne do barwienia jajek, które sama gotowała w ogromnym garnku na kuchni węglowej. Łupiny cebuli, żeby były brązowe, buraki – gdy chciało się, żeby były różowe. Aby zabarwić jajka na żółto, babcia dodawała do wody kurkumę, a na zielono – młode pędy trawy, którą garściami zrywaliśmy za stodołą. Jakież emocje temu towarzyszyły! I potem, gdy całą zgrają szliśmy z koszyczkami do kościoła, i gdy w niedzielę rozbijaliśmy jajka przy śniadaniu i kłóciliśmy się, czyje ładniejsze...


A śmigus-dyngus? Zawsze był mokry i wesoły. Przypomniałam sobie, jak kuzyn czekał na mnie z wiadrem wody, ale kiedy je podniósł, tak się przechyliło, że oblał sobie nowiutkie ubranko...
Z zamyślenia wyrwał mnie mój własny śmiech. Wspomnienia poprawiły mi humor.
I podsunęły pewien pomysł...
Poszłam do kuchni i włożyłam do garnka tuzin jajek. Ugotowane postawiłam na stole w salonie. Obok położyłam farby i pędzelki.
Pierwszy do domu wrócił Michał. Zanim jak zwykle wskoczył do swojego pokoju i włączył komputer, zerknął na stół. – Będziesz to malować? – zapytał z lekką drwiną w głosie. – Wszyscy będziemy! – oznajmiłam, ale zza zamkniętych drzwi chyba już niczego nie słyszał. Potem przyszła Asia. Na szczęście od razu zainteresowała się malowaniem.
Mąż tylko zerknął w jej kierunku, kiedy siadał na kanapie. Obiad nie smakował mu, gdy zabrakło telewizji.
– Źle to robisz, dziecko! – skrytykował córkę.
– To sam pomaluj jajko, zobaczysz, jakie to łatwe – zaproponowała.
I Karol, o dziwo, do niej dołączył.
– Wy naprawdę z tymi jajkami? – wystawił nos z swojego pokoju Michał. I już do niego nie wrócił. Siedzieliśmy i malowaliśmy jajka do późnego wieczora, śmiejąc się i rozmawiając jak nigdy.

Nasze pisanki może nie były najpiękniejsze, ale liczyło się zupełnie co innego. Dzięki nim nagle poczułam, że jesteśmy rodziną. Taką, jak z moich wspomnień: kochającą się, szczęśliwą, która umie i chce ze sobą rozmawiać. Dawno już tego nie czułam. W tym dziwnym pędzie za pracą i wygodnym życiem zapomnieliśmy gdzieś po drodze o najważniejszym...

Redakcja poleca

REKLAMA