7 przerażających sposobów leczenia – medycyna przeszłości

dawne zabiegi medyczne fot. Fotolia
Setki lat temu lepiej było nie chorować – niektóre metody leczenia były bowiem bardziej niebezpieczne niż choroba, na którą je stosowano.
Marta Słupska / 10.10.2016 15:53
dawne zabiegi medyczne fot. Fotolia

Zjadanie zwłok, wywiercanie dziur w czaszce, amputowanie poranionej kończyny, leczenie impotencji prądem czy picie rtęci... to tylko niektóre z zadziwiających i przerażających metod leczenia, które były niegdyś zalecane pacjentom!

Lobotomia

Kiedyś – medyczna rewolucja w leczeniu zaburzeń psychicznych, w tym depresji (Antonio Egas Moniz dostał nawet w 1949 roku nagrodę Nobla za swoje badania poświęcone tej metodzie!), dziś – jak przyznają lekarze na całym świecie – wielki błąd i tragiczna pomyłka, która okazała się torturą dla wielu pacjentów. Lobotomia, bo o niej mowa, polegała na przecięciu włókien nerwowych łączących płaty czołowe z międzymózgowiem. Brzmi fachowo, ale w praktyce sprowadzało się to do wywiercenia w czaszce pacjenta dwóch dziur. W wyniku takiego „zabiegu” chorzy mieli przestać zachowywać się agresywnie. Faktycznie, przestawali…

Pacjenci po lobotomii zatracali bowiem poczucie świadomości, odczuwali apatię, mieli zaburzone logiczne myślenie, zahamowany popęd seksualny, nie potrafili podejmować decyzji, miewali napady padaczkowe, bełkotali, tracili pamięć, dziecinnieli, a nawet pojawiało się u nich nietrzymanie moczu i stolca. Jednym słowem: zamieniali się w bezwolne „warzywa”.

Odkrywca lobotomii czołowej, Walter Freeman, zachwalał efekty, jakie powoduje, uważając, że jest to najlepszy sposób do walki chociażby ze schizofrenią czy depresją, a jego zabiegi można by dziś nazwać skrajnie barbarzyńskimi – wbijał bowiem pacjentom szpikulec do lodu w oczodół i obracał go w taki sposób, by przerwać wiązania nerwowe. Brrr. Co gorsza, zabiegi te przeprowadzał nawet u czteroletnich dzieci!

W latach 1935-1960 w USA wykonano prawie 50,000 lobotomii. Do dziś lekarze wstydzą się jednak tych praktyk, a niektóre kraje, np. Norwegia, wprowadziły rekompensaty dla chorych poddanych w przeszłości temu „zabiegowi”.

Jak dawniej dbano o zęby?

Kanibalizm lekiem na choroby

Chociaż zjadanie ludzkich zwłok budzi obecnie przerażenie (i obrzydzenie), przez wieki stanowiło popularną metodę leczniczą, która opierała się na „prawie podobieństw” – na ból głowy zalecano na przykład zjadanie sproszkowanej czaszki, a na choroby krwi – picie krwi zmarłego.

XII-wieczny anatom i ojciec neurologii, Thomas Willis, przyrządzał nawet specyficzną mieszankę, która miała być lekiem na apopleksję: mieszał sproszkowaną ludzką czaszkę z czekoladą.

Wbrew pierwszym skojarzeniom „trupia medycyna” nie była domeną biedoty, której nie było stać na prawdziwe leki – hołdowali jej najmożniejsi, m.in. Franciszek I Walezjusz, Wilhelm III Orański czy Maria II Stuart.

Ludzkie mumie przepisywano chorym skarżącym się na różne dolegliwości aż do połowy XVIII wieku. Przydawały się na urazy czy owrzodzenia, rozmaite bóle i choroby. Jak głosi legenda, najlepsze były do tego zwłoki osób zmarłych nagle, najlepiej tragicznie. Zalecano, by na przykład czaszkę człowieka zagrzebać na rok w palenisku, a następnie skruszyć, wymieszać z gałką muszkatołową, krwią psa i wypić.

Niestety, wysokie ceny tego „leku” skutkowały zastępowaniem prawdziwych mumii tańszymi „podróbkami” – zwłokami trędowatych i bezdomnych.

Chętnie raczono się też krwią zmarłych – częstym widokiem były na przykład kolejki chętnych wystające po publicznych egzekucjach. Każdy chciał dostać kubek jeszcze ciepłej krwi skazańca…

Nie goi się? To amputujmy!

W dawnych czasach, na przykład w średniowieczu, wiedza medyczna była na tyle niewielka, że nawet drobny (z dzisiejszej perspektywy) problem mógł zakończyć się amputacją kończyny. Jeśli rana się nie goiła, kończyna była złamana, a noga czy ręka stłuczona czy poszarpana, jedyną radą było ich  obcięcie.

Amputacja taka była oczywiście przeprowadzana „na żywca”, czyli bez znieczulenia, chyba że za znieczulenie służyła przytykana do nosa pacjenta gąbka nasączona alkoholem czy opium. Albo uderzenie w głowę, które miało zamroczyć chorego. Kończynę obcinano przy tym zwykłą piłą.

Drastyczne „leczenie” hemoroidów

Dawniej istniały dwa sposoby na hemoroidy. Pierwsza z nich, metoda Hipokratesa, polegała na… wyrywaniu ich paznokciami. Druga zaś, jeszcze bardziej brutalna metoda św. Fiakra, to wypalanie ich rozgrzanymi żelaznymi prętami, które wkładano chorym do odbytu. Pręty zastępowano też czasem odpowiednimi kształtem… kamieniami.

Prąd leczący impotencję

Pod koniec XIX wieku zaczęto także „leczyć” męskie przypadłości, na przykład sposobem na impotencję było urządzenie elektryczne, które raziło delikwenta prądem. O dziwo mechanizmy takie produkowało wiele firm, co oznacza, że chętnych na tego rodzaju terapie szokowe nie brakowało.

Antykoncepcja 2000 lat temu

Sposób na kamienie nerkowe

W dawnych czasach do usuwania kamieni nerkowych stosowano osobliwą metodę, która do dziś powoduje ciarki na plecach. Chorego przywiązywano w taki sposób, by nie mógł się wyrwać, a medyk wkładał mu palce jednej ręki do odbytu, drugą dłonią ugniatał brzuch na wysokości pęcherza. W ten sposób sprawdzano, czy kamień znajduje się w środku. Jeśli tak, pacjent musiał przejść na lekką dietę i pościć przez dwa dni przed zabiegiem. Następnie, naciskając na odbyt, lekarz przesuwał kamień do ujścia pęcherza, a następnie nacinał chorego i usuwał, co trzeba.

Leczenie rtęcią

Dziś wiemy już, że rtęć jest silnie toksyczna, dawniej jednak chętnie używano jej do leczenia. Lekarstwem była już 1500 lat temu, w starożytnych Chinach na przykład wierzono, że pomaga w gojeniu ran i zrastaniu złamań. Do historii przeszedł już przypadek władcy Chin, Qin Shi Huang, który wypił wywar z rtęci ufając, że zapewni mu on nieśmiertelność. Nie musimy chyba dodawać, jak się to skończyło…

Wiara w pozytywną moc rtęci trwała przez setki lat – nawet 100 lat temu sądzono jeszcze, że jest dobra na wszystko i stanowiła lek na wiele schorzeń. Dziś boimy się jej tak bardzo, że wycofaliśmy ze sprzedaży nawet rtęciowe termometry…

Wibrator na kobiecą histerię

Ta metoda może nie jest straszna, ale z pewnością budzi zdziwienie.

To, co dziś nazywamy seksualną frustracją, w XIX wieku (i wcześniej) określano mianem kobiecej histerii i „leczono” najróżniejszymi metodami – początkowo lekarze zalecali swoim pacjentkom jazdę konno, intensywne huśtanie się czy używanie bujanych foteli (!). Sposobem na poskromienie „wędrującej macicy” (taka diagnoza medyków najczęściej wiązała się z tą przypadłością – organ ten miał wędrować do górnych partii ciała… w poszukiwaniu wilgoci, uwierając wątrobę i serce) miała być w końcu stymulacja pochwy.

Dziś powiedzielibyśmy, że lekarze onanizowali swoje pacjentki, doprowadzając je do orgazmu. Wówczas była to jednak poważana metoda lekarska, która „leczyła” nie tylko seksualne pobudzenie, ale też arytmię, duszności i bezsenność. Seans trwał godzinę i odbywał się za parawanem. Lekarz używał do niego zazwyczaj olejku. Możemy sobie wyobrazić, że ręczna stymulacja dziesiątek pacjentek była dla lekarza nie lada wysiłkiem, z czasem więc potrzeba stała się matką wynalazku i w ten sposób… powstał wibrator.

Jak to możliwe, że seksualną frustrację mylono tak długo z histerią i różnymi zaburzeniami? Prawda jest dość brutalna: do XX wieku wierzono, że kobiety nie są w stanie odczuwać pociągu seksualnego ani przyjemności płynącej ze zbliżenia. Co gorsza, sądzono, że dla kobiet istotna jest tylko prokreacja i zaspokojenie męża. W takich czasach kobiece frustracje seksualne – jak łatwo się domyślić – nie były rzadkością. 

Druga płeć, czyli jak dawniej traktowano kobiety? 

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA