Opiekun zza chmur

aniol_1.jpg
Wiem, że ona jest przy mnie. Przecież mi to obiecała... Nie jestem sama tu, gdzie miałyśmy być we dwie. I nie potrzebuję na to dowodów.
/ 25.07.2007 11:58
aniol_1.jpg
To wbrew prawom fizyki – mamrotał biały jak ściana chłopak – ona nie ma prawa żyć!
– To cud, cud prawdziwy, to cud – powtarzała ładna, starsza pani, a ja byłam gotowa przyznać jej rację, chociaż cuda nie zdarzają się ni z tego, ni z owego. A już na pewno nie zdarzają się takim zwyczajnym dziewczynom, jak ja, którym na dodatek od rana nic nie idzie, jak należy...
Olka. Dlaczego pomyślałam o niej właśnie teraz? Ogrody naszych rodzinnych domów dzieli niski płot pomalowany na zielono. Po jednej stronie rosną bzy niebieskie, dzikie i słodko pachnące. Po drugiej – pysznią się te białe, podwójne i szlachetne. Niestety, bzy szybko więdną, a grube kiście kwiatów przybierają wtedy rdzawą, brzydką barwę. Ale tego roku kwitły nadzwyczaj długo, prawie do końca lata.


Olka lubiła białe, więc całą marmurową płytę, pod którą ją położyli pokryłam śnieżnym bzowym dywanem. Przez następne dni patrzyłam, jak kwiaty tracą kolor i schną w promieniach słońca. Mówiła, że kiedy zamyka oczy, ma pod powiekami nasz kolorowy, pachnący żywopłot, w którym ptaki, pomarańczowe osy i ciężkie trzmiele chowają się przed południowym upałem. Mam nadzieję, że zabrała ten obraz w ostatnią drogę.


Obiecałam, że nie będzie żadnych łez, ale nie dotrzymuję słowa... Wychowałyśmy się obie w malutkim miasteczku, gdzie wszyscy wiedzieli, że przyjaźnimy się na śmierć i życie.
W przedmaturalnej klasie jeździłyśmy do Wrocławia, żeby przed studiami pooglądać miasto i przywyknąć do jego rytmu. Ze mną mogło być różnie, ale ona miała zdać na pewno, bo uczyła się świetnie. Zresztą, we wszystkim, co robiła była właśnie taka: solidna i godna zaufania.



Zima była jeszcze wesoła i pełna dobrych planów, chociaż moja mama pierwsza zauważyła, że kiedy wracamy po paru godzinach szaleństw na łyżwach, ja mam policzki, jak dwie piwonie, a Olka jest biała jak kreda.
– Czy ona nie jest, aby chora? – zapytała któregoś dnia, ale tak w nicość, w powietrze, bo nawet przez chwilę nie myślała poważnie, że w jej pytaniu może być zapowiedź nieszczęścia.
– Olka?! Pierwsza w siatkówce i na bieżni? To okaz zdrowia, tylko urodę ma taką delikatną... – tłumaczyłam.
Ale nie minęło wiele czasu, jak zaczęła opuszczać lekcje wychowania fizycznego, przestała przychodzić na treningi, w szkole miała coraz więcej nieobecności. Kiedy mi powiedziała, buntowałam się i złościłam, że maturę i egzaminy wstępne będę zdawała sama. Cały czas jednak wierzyłam, że Olka wszystko nadrobi, że będzie dobrze.

W białej bluzce, ze świadectwem dojrzałości w rękach siedziałam w Klinice Hematologii przy jej łóżku i paplałam o sobie. Że się boję wstępnych, że nic nie umiem i że może zaczekam na nią. Odpocznę przez rok, razem się pouczymy i powtórzymy materiał. Nie mogę zapomnieć tego obrazu. Leżała z zamkniętymi oczami, uśmiechała się i wreszcie powiedziała: "Jaka piękna bajka... ”. Potem przekonała mnie, że trzeba iść za ciosem, że Wrocław jest piękny i że mam jej przecierać szlaki, bo dla nas, z małego miasteczka taki skok w wielką cywilizację nie będzie łatwy.
Miała rację. Wszystko było obce w tym mieście rozgrzanym lipcowym upałem. Wychowałam się w zielonej ciszy małej osady i zgiełk ulic z tysiącami samochodów działał na mnie, jak klatka na leśne zwierzę. Ale postanowiłam, że się przyzwyczaję, bo studia to była moja szansa na lepsze życie.
Z sercem w gardle rozwiązywałam testy, pamiętając o radach Olki: "z czterech odpowiedzi, dwie są bardzo prawdopodobne i dlatego musisz uważać..."


Wszystko wydawało mi się takie nieprzyjazne, obce. I byłam zupełnie sama...
Zdałam. I to nieźle. Ale Olka nie od razu się o tym dowiedziała. Była słaba po pierwszej chemii i nie wolno jej było odwiedzać, chociaż podobno o mnie pytała. Dopiero pod koniec lipca wróciła do domu i od razu do mnie zadzwoniła.
Widywałyśmy się często, ale to były dziwne spotkania, bo albo milczałyśmy, albo ja się użalałam, że jednak boję się miasta, że chyba nie dam sobie rady, że im bliżej wyjazdu z domu, tym bardziej tego nie chcę.
Głupia egoistka biadoliłam, a ona nigdy się nie skarżyła, nie narzekała... Tylko raz powiedziała, że nawet gdyby jej nie było przy mnie, to i tak będzie i żebym się niczego nie bała, bo ona czuwa.
"Będę wyglądała zza chmury, a jak zobaczę, że coś ci grozi, sfrunę na dół i zrobię porządek. Możesz na mnie od dzisiaj mówić Ola Stróż – śmiała się. – Odejdę dopiero wtedy, kiedy uznam, że jesteś bezpieczna i mogę spokojnie wygniatać białe obłoki. "
Jakiś czas później zmiotłam suche płatki z granitowej płyty i już musiałam wyjeżdżać, bo był koniec września i zaczynało się zupełnie inne życie.

Nie mogłam się przyzwyczaić do gonitwy, do stołówkowego jedzenia i do tego, że w akademiku właściwie żyło się tak na "widoku", jak przy wiecznie odsłoniętych oknach. U nas niby wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą, ale kiedy człowiek chce być sam, może pójść do lasu, albo zniknąć na pół dnia w ogrodzie i oprócz ciekawskich ptaków, nikt go nie podgląda.
A tutaj? Dziewczyny nie wszystkie miłe. Książki, płyty, jedzenie, nawet ciuchy, szampon i pasta do zębów – właściwie wspólne! Nie podobało mi się, byłam nieszczęśliwa i gotowa wracać, nawet za cenę straty roku. No i strasznie tęskniłam za domem!
Ale rok jakoś minął. W letniej sesji miałam jeszcze jeden egzamin, najtrudniejszy! Zależało mi, żeby zaliczyć rok, nawet, jeżeli nie wrócę do tego miasta i na ten wydział. Kułam więc po nocach, bo w dzień w naszym pokoju nauka była raczej niemożliwa. No i przyszedł dzień egzaminu. Obudziłam się po krótkim śnie nieprzytomna i już spóźniona, bo budzik albo nie zadzwonił, albo go nie słyszałam. Zimny prysznic mnie nie obudził, kawa nie otrzeźwiła... Olka, ratuj – pomyślałam, zdając sobie sprawę, że nie mogę się nie spóźnić, że tylko cud może mnie uratować.

I cud się zdarzył. Dwukrotnie.
Na końcu osiedla zaczęto już remont akademika. Pewnie, żeby wykorzystać wakacje. Naturalnie, blok był odgrodzony od ulicy kolorową taśmą i czerwonymi pachołkami. Niestety, stał w tak fatalnym miejscu, że przestrzeganie przepisów remontowego bezpieczeństwa uniemożliwiało złapanie autobusu, który odjeżdżał właśnie wtedy, kiedy spóźniony człowiek wyłaniał się zza muru. Prawie wszyscy skracali sobie drogę i ekipa remontowa codziennie musiała wiązać porozrywaną taśmę.
Tego ranka widocznie jeszcze robotnicy nie zdążyli naprawić szkód, bo nawet nie musiałam się pochylać, żeby przebiec pod metalowym rusztowaniem. Ale jak pech, to pech! Biegnąc, zawadziłam torbą o wystający pręt i wszystkie papiery, notatki, skrypty wypadły na ziemię. Zatrzymałam się, pochyliłam i wtedy usłyszałam krzyk. Musiałam podnieść głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje i tak zastygłam... Jakby mnie sparaliżowało!
Z wysokiego dachu, wydawało mi się, że z samego nieba, leciał kawał lśniącej blachy upuszczonej przed sekundą przez robotnika. Leciał prosto na mnie! Nie byłam w stanie nawet drgnąć, a co tu mówić o ucieczce. Pochylona, ale z głową uniesioną w górę zamarłam w bezruchu. Pamiętam absolutny bezwład mięśni i świadomość nadchodzącego, strasznego końca.
Ile to trwało? Pewnie sekundy, ale dla mnie czas się zatrzymał. Patrzyłam w górę i widziałam każde drgnięcie lśniącej, złowrogiej powierzchni arkusza blachy. Pamiętam, że niebo było błękitne, a blacha srebrna i jakby przezroczysta. I że leciała pionowo... Potem oczy zaczęły mi łzawić od tego patrzenia w górę, ale zdołałam jeszcze dostrzeć, że lśniąca blacha zmienia położenie, jakby ją ktoś odwrócił w powietrzu i że staje się podobna, do kawałka folii łagodnie unoszonego wiatrem.

Niczego nikomu nie chcę udowadniać. Ja wierzę i tylko to się liczy...
Serce łomotało mi w takim tempie, że kiedy ta blacha wreszcie spadła, nie słyszałam żadnego łoskotu, ani żadnego innego dźwięku. Zobaczyłam za to moją solidną, skórzaną torbę i stertę papierów przecięte równo, jak gilotyną. Blisko, tak strasznie blisko mnie... Właściwie tuż obok.
Dowiedziałam się później, że w szoku był robotnik, przekonany, że z jego winy doszło do nieszczęścia. Bo z relacji świadków wynikało, że nie miałam szans. Blacha leciała prosto na mnie i nagle, jakby zawadziła o coś niewidzialnego, zmieniła położenie i upadła na ukos, ale nie płasko, tylko ostrzem w dół.
– To wbrew prawom fizyki – powiedział jakiś chłopak.
– To cud, proszę państwa – szepnęła starsza pani. – Ale, oczywiście nikt nam nie uwierzy, bo co to za dowody? Pocięta torba z papierami i dziewczyna cała i zdrowa, choć ona również powinna być w kawałkach – dodała.
Na egzamin, oczywiście, się spóźniłam, ale i tak przyjechałam przed profesorem, który utknął w korku i dojechał grubo po wyznaczonej godzinie. Więc zdążyłam, a potem zdałam.
I to był drugi cud tego dnia. Czy to wielka bezczelność myśleć, że się ma opiekuna zza chmur? Wszystko jedno, jak nazwę to, co mi się przydarzyło: szczęśliwym zbiegiem okoliczności czy cudem, czuję się pewniej, bo może naprawdę nie jestem sama na tym wielkim świecie? To dla mnie wielka pociecha.

Źródło: Uczucia i tęsknoty

 

Redakcja poleca

REKLAMA