Z życia kota – odc. 1

Oto i ja. Kot zwany dachowcem. Początkowo nieco się oburzałem. Gdzie? Co? Jakie dachy? Nawet w oknie nie wolno mi posiedzieć, by je choć z daleka pooglądać, bo już moja pani wrzask podnosi, że jej firanki poniszczę lub też badyle (zwane przez nią szumnie kwiatkami) poprzewracam.
/ 04.09.2008 22:42
Oto i ja. Kot zwany dachowcem.
Początkowo nieco się oburzałem. Gdzie? Co? Jakie dachy?
Nawet w oknie nie wolno mi posiedzieć, by je choć z daleka pooglądać, bo już moja pani wrzask podnosi, że jej firanki poniszczę lub też badyle (zwane przez nią szumnie kwiatkami) poprzewracam.


Nie wiem, jaką skalę głosu ma moja pani, ale momentami to aż moją sierść ciarki przechodzą, gdy słyszę jej jazgot.
A ona gada i gada. Wiecznie gada.
Początkowo dziwiło mnie, że też człowiek tak może mówić i mówić do siebie, ale okazało się, że moja pani mówi do mnie. Z życia kota – odc. 1
Nie ROZMAWIA ze mną. Ona tylko MÓWI.
Gdyby jeszcze miała kiedykolwiek coś ciekawego do powiedzenia. Ale nie!
Co więcej, czyta i czyta wciąż jakieś tomiska, a potem (na moje nieszczęście!) postanawia zdobytą wiedzę wcielić w życie.
Chcecie przykład? Proszę bardzo!
Wyczytała gdzieś moja pani, że koty nie powinny pić mleka.
Tydzień siedziałem u niej o suchym pysku, bo przecież wody (i to jeszcze kranówy!) to ja się nie tykam.
W końcu druga pani (potem wyjaśnię co i jak z tymi moimi paniami, bo jak na razie to sam przy nich rozdwojenia jaźni dostaję!) poszła po rozum do głowy i nakapała mi mleczka.
Dosłownie NAKAPAŁA!
Dostałem go tyle, co kot napłakał.
Ech… po tygodniu odwadniania organizmu nawet tak bardzo nie marudziłem, że muszę pić taką podróbę. Jak się nie ma, co się lubi, to się pije, co się w misce ma, nie?
Wszystko zaś lepsze niż bezsmakowa woda z kranu. (Co ciekawe, takiej to się nawet moja pani nie chwyta!)
Cóż, najwyraźniej co mało dobre, zawsze jest dla kota.
Wyobraźcie jednak sobie moje oburzenie, gdy wstałem następnego ranka, a tam w misce… woda! Zrobiłem prrrrrrr, miauknąłem głośno z niezadowolenia i z dumnie podniesionym ogonem poszedłem do swojego koszyczka.
Uwierzycie, że zadziałało?
Ta druga pani popatrzyła na moją miskę i… z pewną taką nieśmiałością wylała wszystko do zlewu, po czym nalała mi pół miski mleka.
Nie jakieś trzy kropelki, ale całe PÓŁ MISKI!
Zrobiłem radosne mrauuuuuu i chwilę później zanurzyłem języczek w zimnym, białym, pyszniutkim mleczku.
A teraz? Panie okazały się jakieś wyjątkowo rozgarnięte, bo gdy tylko siedzę przy lodówce, już pędzą dolać mi mleka.
Nie żeby aż tak mi się chciało wciąż pić.
Ale jakie to miłe, gdy ktoś kotu usługuje, mrrrrrr. Mała rzecz, a kota tak cieszy! Miau!

Wasz Pyszczuś (dachowiec, fakt… ale zawsze to lepsze niż kundel pospolity!)