"Sanctum" - We-Dwoje.pl recenzuje

Miły wizualnie, ciekawy film katastroficzny. I tylko tyle, albo aż tyle, w zależności od punktu widzenia. Rewolucji nie będzie, ale przyjemności sporo. Po raz kolejny nie ma też powodu, aby ten akurat film nakręcony był w technologii 3D. Byłby równie przyjemny (jeśli nawet nie bardziej) w dwóch wymiarach. Wielbiciele kina katastroficznego wyjdą zachwyceni. Jest na co popatrzeć.
/ 03.02.2011 06:56

Miły wizualnie, ciekawy film katastroficzny. I tylko tyle, albo aż tyle, w zależności od punktu widzenia. Rewolucji nie będzie, ale przyjemności sporo. Po raz kolejny nie ma też powodu, aby ten akurat film nakręcony był w technologii 3D. Byłby równie przyjemny (jeśli nawet nie bardziej) w dwóch wymiarach. Wielbiciele kina katastroficznego wyjdą zachwyceni. Jest na co popatrzeć.

Zwłaszcza, że zdjęcia, scenografia i dźwięk są tutaj znacznie ważniejsze niż sam scenariusz. Ten musi ustąpić miejsca najnowocześniejszym gadżetom komputerowym, grafikom i rysownikom, tworzącym nieprawdopodobny podwodny świat jaskiń. Do tego dochodzą hektolitry wylewanej wody, efektownie krzyczący aktorzy i oto proszę – przepis na hit gotowy. Bo też hit będzie na pewno. Przynajmniej frekwencyjny i gotówkowy.

Większość z tych, którzy o filmie wiedzą niewiele (lub nic), skuszą się na pójście do kina dla Jamesa Camerona, którego nazwisko jest niemalże do przesady podkreślane na plakatach i w trailerach. Mało kto domyśli się z reklam, że Cameron jest jedynie producentem wykonawczym filmu, reżyserem zaś pozostaje – całkowicie nieznany – Alister Grierson. Ale cóż, marketing rządzi się swoimi prawami. Tak samo było z „Dystryktem 9”, rzekomo filmem Petera Jacksona, w rzeczywistości jednak reżyserowanego przez Neilla Blomkampa. Zarówno Grierson jak i Blomkamp muszą przełknąć gorzką pigułkę i pochylić głowy przed bardziej znanymi kolegami po fachu. To Cameron, a nie jakiś Grierson przyciąga widzów jak magnes, a ci są gotowi płacić niemałe pieniądze za możliwość obejrzenia jego najnowszego dzieła. I przyznać trzeba, że jest na co patrzeć.

Znany z miłości do możliwie najbardziej realistycznych efektów specjalnych, Cameron (no dobrze, razem z Griersonem) przenosi swoich bohaterów do jaskini podwodnej. Nie byle jakiej jaskini, bo do gigantycznego systemu połączonych jaskiń, idących na kilometry w głąb ziemi. To właśnie tam, na ekspedycję badawczą wyrusza grupa grotołazów, dowodzonych przez doświadczonego jaskiniowego wygę Franka McGuire’a. Jej zamiarem jest oznaczenie tunelów jaskini aż do jej ujścia, najprawdopodobniej do oceanu. Do grotołazów dołącza też Carl, finansujący całe przedsięwzięcie milioner i jego dziewczyna, mająca zrobić relację dla National Geographic. Muszą pospieszyć się z pracą. Wkrótce wszyscy planują przerwę w badaniach, na ląd nadciąga bowiem burza, którą trzeba będzie przeczekać w bezpiecznym miejscu. Przeciągane do ostatniej chwili badania okazują się błędem. Burza nadciąga znacznie szybciej, na dodatek zamienia się we wściekły tajfun, w oszałamiającym tempie zalewający wszystko co stanie na jego drodze. Znajdująca się dwa kilometry pod powierzchnią grupa ludzi zostaje odcięta od możliwości ucieczki. Mogą jedynie wejść jeszcze głębiej w kolejne jaskinie i spróbować znaleźć zakładaną wcześniej drogę do oceanu. Tylko że ta, najeżona jest śmiertelnymi pułapkami. Wkrótce staje się jasne, że nie wszyscy (jeśli ktoś w ogóle) przeżyje feralną ekspedycję. Rozpoczyna się walka z żywiołem i własnym strachem. Przetrwają tylko najbardziej wytrwali. Czy też może ci z największym szczęściem?

Filmy katastroficzne mają to do siebie, że scenariusz staje niemalże na samym końcu tego, co w filmie najbardziej istotne. Wszyscy przecież wiemy, że bohaterowie mają pokonywać ogromne przeszkody, z sukcesem lub też nie, bo przecież część musi koniecznie zginąć i to w odpowiednio efektowny sposób. Na pierwszy plan muszą bez wyjątku wyjść efekty specjalne. Cameron znany jest z tego, że swoich aktorów zmusza do nieludzkich wysiłków, tak aby osiągnąć maksymalny realizm swojej opowieści. Plotka głosi, że kiedy kręcił „Głębię” (wyreżyserowaną, nie tylko wyprodukowaną) zmuszał aktorów do wielogodzinnego siedzenia w zimnej wodzie, tak aby dreszcze zimna wyglądały realistycznie. Część obsady (np.: Mary Elizabeth Mastrantonio) do dziś nie chce wspominać pracy na planie. Ale kino reżysera kocha. To co jest jednak miłe dla nas widzów, to to, że mimo zaawansowanej technologii, Cameron dalej stawia na maksymalne uwiarygodnienie swojej historii. Nie idzie na komputerowe skróty. I to procentuje, bo to jaskiniowo – wodne widowisko wciąga. Ogromnym realizmem, doskonałym dźwiękiem i przepięknymi zdjęciami, także tymi wygenerowanymi komputerowo. Niemalże nie widać pracy komputerów. Nic tak dobrze nie współgra ze sobą w kinie katastroficznym jak rozmach i realizm. A tutaj, nie dość że współgra, to jeszcze doskonale się splata. To widowisko dla oka, troszkę niesłusznie nakręcone w 3D. Ta dramatycznie zawyżająca ceny biletów technologia wcale nie przyciąga tak wielu więcej widzów, jak się filmowcom wydaje. Wiecznie brudne okulary męczą wzrok i zawężają pole widzenia. Takie filmy jak „Sanctum” z powodzeniem obronią się same. Doskonałymi, dopieszczonymi do granic możliwości efektami. Perfekcyjnym, realistycznym widowiskiem. Sensownym aktorstwem, chociaż to w takich filmach ma raczej mniejsze znaczenie. Naprawdę trudno jest się do „Sanctum” przyczepić. No dobrze, gdyby tak zrezygnować z tych kilku sztucznych, pełnych amerykańskiego patosu rozmów o wartościach rodzinnych etc., mających uderzyć w nasze emocje, wtedy byłoby tylko lepiej. Ale te i tak da się znieść, jeśli w zamian dostajemy doskonałe, ponad półtoragodzinne widowisko na najwyższym, jednak dalej rzeczywistym poziomie. Wielka uczta dla oka. Film technicznie perfekcyjny. Dla wielbicieli reżysera i gatunku katastroficznego pieniądze dobrze wydane. Doskonały.

Fot. Filmweb

Redakcja poleca

REKLAMA