Okiem taty - Młody w Kazimierzu

Korzystając z łaskawej aury i pięknej, jesiennej pogody, wybraliśmy się do Kazimierza. To znaczy – my we trójkę i dziadkowie. Młody, zapakowany w fotelik, po raz pierwszy wybierał się aż tak daleko.
/ 03.11.2008 23:08
Korzystając z łaskawej aury i pięknej, jesiennej pogody, wybraliśmy się do Kazimierza. To znaczy – my we trójkę i dziadkowie. Młody, zapakowany w fotelik, po raz pierwszy wybierał się aż tak daleko.

 Niby te pół setki kilometrów to nieduża odległość, ale dla tego małego człowieczka to – jak dotąd – najdalsza podróż. Której zresztą sporą część przespał. A gdy nie spał – bawił się ze mną.
Po zaparkowaniu na niewielkim prywatnym terenie (południe, sobota – zatrzęsienie turystów) tuż obok wejścia na Górę Trzech Krzyży, zapakowaliśmy Daniela w nosidełko. Jednak dobrym pomysłem było zamówienie tegoż, gdyż dzięki temu odpadło noszenie go na rękach. Wózkiem wszak na górę bym nie wjechał – jeszcze nie oszalałem! I choć przygotowywałem się psychicznie na sapiące paradowanie z ośmiokilowym obciążeniem, to Mama stwierdziła, że chce nieść Małego. Po czym, nie dając sobie przetłumaczyć, w koszulce bez rękawów, podjęła spacerek. Cóż... w takim przypadku moim jedynym obciążeniem pozostawał aparat fotograficzny. Taki układ jednak, mimo niewątpliwej redukcji mojego zmęczenia, nie był zbyt korzystny w kwestii psychicznego samopoczucia. Wszystko dlatego, iż Mama z Danielem przyciągała życzliwe uśmiechy przechodniów, zaś ja z aparOkiem taty - Młody w Kazimierzuatem, postępując krok w krok za nimi, obrzucany byłem spojrzeniami pełnymi dezaprobaty. Niemal słyszałem te karcące uwagi, jak to facet pozwala kobiecie na dźwiganie dziecka, a sam beztrosko trzyma jedynie aparat.

Co ciekawe, Daniel posadzony w nosidełku, twarzą do świata, stał się uosobieniem powagi. Ani jednego uśmiechu, niemal bez ruchu, bacznie obserwujący otoczenie. Totalna przemiana. Prawdę mówiąc – przez cały czas przebywania w nosidełku zachowywał tę powagę. Najwidoczniej świat znajdujący się poza wózkiem jest na tyle fascynujący, że należy poświęcać mu stuprocentową uwagę.
Po krótkim odpoczynku na Górze Trzech Krzyży, niewielkiej sesji zdjęciowej (Młody z Mamą plus widoki) ruszyliśmy w stronę Baszty i ruin Zamku. W drodze tej mijaliśmy rzecz jasna wielu ludzi, a niektóre sytuacje po prostu aż prosiły się o mój cyniczny komentarz...
Oto idzie naprzeciw nas pani, nieco – jak to się mówi - „przy kości”, dość młoda blondynka, w towarzystwie koleżanki. Mijając nas i spoglądając na siedzącego wygodnie w nosidełku Daniela, pani ta mówi do swej przyjaciółki:
- Też bym tak chciała...
Dosłownie sekundę później wpadł mi do głowy komentarz, którym natychmiast podzieliłem się z Żoną:
- Ale żeby tak mieć, to trzeba ważyć góra dziesięć kilo!
I daję słowo, nie wiem, czemu moja Żona dostała ataku histerycznego śmiechu!
Ale mijała nas też rodzina: para z dzieckiem, kilkuletnim zaledwie. Pani, patrząc na nas, mówi do dziecka:
- Zejdź na bok, bo dzidzia idzie.
A mnie, natychmiastowo, poprzez analogię do znanego dowcipu o chłopie, który węgiel przywiózł furmanką, wyrwała się riposta:
- Tak, k...a! Dzidzia idzie!
Żona nie zrozumiała, gdyż okazało się, że nie znała owego dowcipu. Gdy jednak uzupełniłem jej braki w wiedzy humorystycznej, kolejny atak śmiechu niemal powalił ją na ziemię. Chyba tylko instynkt macierzyński powstrzymał ją od upadku.
Obaw nieco miałem przed wpuszczeniem Mamy z Młodym na basztę, bo to i schody strome i w ogóle mało bezpieczne, ale głos zabrała Babcia, kategorycznie stwierdzając:
- Jak wszyscy, to wszyscy! Daniel też!
(...tu skojarzenia jak najbardziej wskazane...)
Wleźliśmy więc na tę Basztę i cóż się okazuje? To właśnie Babcia, która tak optowała za zabraniem Daniela na górę, już po pół minucie pobytu tam doszła do wniosku, że może lepiej będzie zejść. Oczywiście troska o wnuka jedynego (na razie!) zmuszała ją do karcenia Mamy, która – jej zdaniem – zbytnio zbliżała się do barierek, co mogłoby zakończyć się wypadnięciem Daniela z nosidełka i ciężkim lotem w dół. Oczywiście mało realne to było, ale wiadomo – w oczach Babci zagrożenie zawsze jest wyolbrzymiane przez troskę.

Jeszcze zostały ruiny Zamku, z szybkim dojściem, krótkim pobytem, rzutem oka na Wisłę i lekki głód pogonił nas w stronę restauracji. Młody, przesadzony z nosidełka do wózka, rozchmurzył się nieco, odzyskał uśmiech i zrobił się lekko gadatliwy. Do tego stopnia nawet, że gdy panie poszły zamawiać obiad, a Daniel został ze mną przy stoliku, tłukł ręką w ławkę, głośno wyrażając swoje zniecierpliwienie. Okazało się bowiem, że i on zgłodniał podczas tej przechadzki. Całą butlę wytrąbił od razu, nie odstawiając smoka ani razu (parę razy tylko uśmiechnął się przy jedzeniu), a mi przez ten czas niemal całkowicie wystygły pierogi. Oczywiście potem rączki mu się wyciągały – i w stronę talerzy i w kierunku butelek z napojami. A plastikowy kubeczek do gniecenia był najwspanialszą zabawką, dopóki nie upadł na ziemię.

Podczas spaceru po Rynku i później nad Wisłę, Młody zasnął snem zasłużonym zmęczonego turysty. Nie obudziło go nawet dość mocne walnięcie wózka w schodki, które mnie osobiście zmroziło. A ten nic – jak spał, tak spał. Nawet mu powieka nie drgnęła. Wiadomo – sporo emocji, długi spacer na świeżym powietrzu, potem sen... Samo zdrowie! Ustaliliśmy, że hasłem do odjazdu będzie jego przebudzenie i kolejne karmienie. I tak zrobiliśmy... Droga powrotna większych problemów nie nastręczyła, choć w pewnym momencie Daniel dał wyraz swojemu znudzeniu, zaczynając kwękać dość upierdliwie. To jednak względnie szybko się skończyło, zapomniał o marudzeniu, zajmując się zabawką, gryzakiem, tudzież spoglądaniem za szybę na przesuwające się drzewka do momentu aż mu się znów przysnęło...

Pierwszą daleką wycieczkę uznać należy za udaną i satysfakcjonującą!!!

Rafał Wieliczko

Redakcja poleca

REKLAMA