Marzycielka z Ostendy, Erich-Emmanuel Schmitt

„Marzycielka...” to pierwsza książka pana Schmitta, jaką dane mi było czytać i jaka wpadła mi w ręce pewnego leniwego popołudnia. Ot, książka z opowiadaniami. Nic zobowiązującego, poczytam kilka stron, pójdę na rower. Tak bardzo niezobowiązującego, że z tego popołudnia zrobił się nagle wieczór, a ja stwierdziłam, że po raz pierwszy od dłuższego czasu wciągnęła mnie fabuła jakiejś książki. A właściwie kilka fabuł, prostych, niemal naiwnych, ale mimo wszystko przyjemnych dla oka i umysłu.
/ 02.09.2009 07:51
„Marzycielka...” to pierwsza książka pana Schmitta, jaką dane mi było czytać i jaka wpadła mi w ręce pewnego leniwego popołudnia. Ot, książka z opowiadaniami. Nic zobowiązującego, poczytam kilka stron, pójdę na rower. Tak bardzo niezobowiązującego, że z tego popołudnia zrobił się nagle wieczór, a ja stwierdziłam, że po raz pierwszy od dłuższego czasu wciągnęła mnie fabuła jakiejś książki. A własciwie kilka fabuł, prostych, niemal naiwnych, ale mimo wszystko przyjemnych dla oka i umysłu.

Marzycielka z Ostendy, Erich-Emmanuel SchmittChyba przerzucam się na opowiadania. I chyba będę szła dzięki temu z duchem czasu, bo dzisiaj już na powieści zwykły czytelnik nie ma już czasu: za szybkie tempo życia, za mało czasu wolnego, by się skupić na rozbudowanej na kilkaset stron fabule, w której pojawia się kilkunastu bohaterów, a każdy z nich ma własną historię... nie, nie, to nie dla mnie. Ja chcę się szybko „umagicznić” podczas przejażdżki autobusem do pracy, czytając krótką formę literacką, która dodatkowo nie obciąży mi torebki. Tak lubię i się tego nie wstydzę. I pan Schmitt idealnie trafił w to moje czytelnicze lenistwo.
Pan Schmitt spowodował, że owszem – opowiadania może i mają być krótkie i niezobowiązujące pod względem braku dłuższej chwili przeznaczonej na ślęczenie nad słowem drukowanym, ale przede wszystkim powinny być po prostu taką małą błyskotką w dniu pełnym ogólnego braku życiowej weny.
Pan Schmitt tym zbiorem opowiadań, które nie są szczególnie wybitnymi literackimi tworami, spowodował jednak, że się zaciekawiłam. Nieświadoma mego głodu fabularnego, który został przytłumiony przez książki o tematyce fachowej, pisanej siermiężnym, naukowym językiem, poczułam lekki niepokój. Pan Schmitt owszem, nie odkrył literackiej Ameryki, zastosował znane chwyty literackie, niektóre nawet wyżęte ze swego uroku do granic możliwości, ale mimo to jego książka mnie przebudziła, a raczej pobudziła – literacko. I w tym tkwi metoda, która odchodzi jak najdalej od udziwniania fabuł na wszystkie sposoby, pakując w nie perwersje, oniryczne wizje lub inne „szoki”. Autor „Marzycielki” zaciekawił właśnie klasyczną prostotą, może w większości banalną, szczególnie w ostatnim opowiadaniu, ale którą się chłonie. Przypomniałam sobie, że fabuła może być fajna i że warto do niej wracać systematycznie, bo się zakopię w tej górze „trudnych słów”, których człowiek spoza branży, w jakiej się obracam, nie zrozumie.

Może to moja chwilowa słabość, bo jak już stwierdziłam, wypaczyła mnie literatura, która w dużej mierze ze sztuką nie ma nic wspólnego i po której rzucam się niczym wygłodniały wilk na każdą fabułę i żywego bohatera majaczącego na kartkach książki. I może mi niedługo przejdzie ten głód, stwierdzę, że pan Schmitt mógł to lepiej zrobić, a mnie zrobi się wstyd, że się „czymś takim” podnieciłam. Ale dzięki temu też uznam, że trzeba czytać literaturę piękną, by się właśnie umagiczniać i sięgnę wtedy po tak zachwalanego „Oskara i panią Różę”, by porównać. I po prostu poczytać.

Marzycielka z Ostendy, Erich-Emmanuel Schmitt
Rok wydania: 2009
Format: 124x195
Ilość stron: 256
Wydawnictwo: Znak
Cena detaliczna: 36,90 zł


Magdalena Mania

Redakcja poleca

REKLAMA