"Listy do Julii" - We-Dwoje.pl recenzuje

Idealne kino na lato. Leciutkie. Całkowicie niewymagające myślenia, na dodatek całkowicie, bez wyjątku przewidywalne. To taki tani melodramatyzm dla nastolatek, bo ci trochę starsi mogą całości nie wytrzymać. Albo przynajmniej wyjść z kina mocno zmęczeni. Było i będzie jeszcze nie raz.
/ 13.07.2010 07:44

Idealne kino na lato. Leciutkie. Całkowicie niewymagające myślenia, na dodatek całkowicie, bez wyjątku przewidywalne. To taki tani melodramatyzm dla nastolatek, bo ci trochę starsi mogą całości nie wytrzymać. Albo przynajmniej wyjść z kina mocno zmęczeni. Było i będzie jeszcze nie raz.

Podczas podróży do włoskiej Werony, młoda Amerykanka Sophie (Amanda Seyfried) dołącza do grupy ochotników, którzy odpisują na listy do literackiej Julii. Listy dotyczą się oczywiście porad miłosnych. Sophie odpowiada na list, napisany dawno bo już w 1951 roku. Postanawia odnaleźć jego aktorkę jak i jej wybranka. Sama zaś też będzie musiała zadecydować kto jest jej przeznaczony.

I tak dalej, i tak dalej. Cały ten film to zbiór krzepiących, chociaż oklepanych banałów, łatwych to poprowadzenia i do przewidzenia. Są tutaj ładne włoskie widoczki, prawdopodobniej najbardziej interesujące z całego filmu. Jest słodziutka, chociaż jak zawsze średnia aktorsko Seyfried. Może i jest dobrą aktorką, nie dostała jednak jeszcze scenariusza, gdzie mogłaby się prawdziwie wykazać. No może poza Zabójczym Ciałem.

Jest tutaj też oczywiście morał, podany oczywiście jak na tacy, serwujący prawdę z rodzaju "na miłość nigdy nie jest za późno". Jakże to dobry morał do sprzedania widzom. We Włoszech pełno jest przecież balkonów, z których można wyznać iście szekspirowską miłość. Szkoda tylko, że zainteresowanie Szekspirem ogranicza się wyłącznie do takich błahostek. Ale cóż można wymagać od typowej amerykańskiej komedii, stworzonej wyłącznie dla potrzeb wzdychających do kinowych bohaterów widzów. W końcu takie filmy mają za zadanie przede wszystkim przyciągnąć widza, korzystając z dowolnych form jakie tylko są dostępne dzisiejszym filmowcom. Listy... do bólu eksploatują znane z innych filmów motywy, nawet niespecjalnie starając się tworzyć wrażenia oryginalności. Owszem, ogląda się to łatwo, miejscami nawet z przyjemnością. Ale wychodząc z kina, trudno jest pozbyć się wrażenia, że to wszystko już było. I to nie raz, nie dwa i nie kilkanaście. Chociaż pewnie i na kolejne dziesięć takich samych filmów pójdziemy bez zastrzeżenia.

Redakcja poleca

REKLAMA