"Dorian Gray" - We-Dwoje.pl recenzuje

Klasyczna historia o brzemiennym w skutkach zaprzedaniu duszy diabłu. Powieść wielbiona przez miliony. Ekranizacja nie spełniająca oczekiwań.
/ 14.10.2010 07:34

Klasyczna historia o brzemiennym w skutkach zaprzedaniu duszy diabłu. Powieść wielbiona przez miliony. Ekranizacja nie spełniająca oczekiwań.

Nawet nie wiem, czy warto porównywać ten film do książki. To dwa różne świata. Powieść Oscara Wilde’a czytałam wieku temu. Niemniej jednak pamiętam jakie wrażenie na mnie wywarła. Natomiast obraz Olivera Parkera omal nie zanudził mnie na śmierć. Nie było w nim nic z niesamowitego klimatu stworzonego przez Wilde’a. To boleśnie rozmijający się z książką obraz nędzy i rozpaczy pozbawiony jakiegokolwiek przesłania. Można powiedzieć, że mieliśmy do czynienia ze zwykłą hollywoodzką produkcją osadzoną w realiach XIX-wiecznej Anglii. I właśnie pod tym kątem należy oceniać ten film – nie jako ekranizację, a coś kompletnie od niej oderwanego.

Tytułowego Doriana Gray’a zagrał Ben Barnes. W rolę jego najlepszego przyjaciela lorda Henry’ego Wootona wcielił się Colin Firth. Barnes dopiero raczkuje i niestety było to dotkliwie widać w scenach, w których partnerował Firthowi. To, że zagrał księcia Kaspiana w „Opowieściach z Narnii” nie czyni z niego dobrego aktora. Dorian z jednej strony stał się cynicznym, wyuzdanym arystokratą pozbawionym zasad moralnych, z drugiej był samotnym i w gruncie rzeczy nieszczęśliwym młodzieńcem. Barnes nie oddał dualizmu tej postaci. Był bezpłciowy prawie przez cały film. Pomijam fakt, że książkowy Dorian był blondynem, dzięki czemu kontrast między jego anielską urodą a zepsutą duszą był jeszcze wyraźniejszy... Colin Firth jak zawsze zagrał dobrze, lecz bywało lepiej. Czasem miało się niestety wrażenie, że bez większego przekonania ściągał Doriana na złą drogę. Z całego filmu jako tako wybijał się jeszcze Ben Chaplin grający zafascynowanego urodą Doriana malarza Basila Hallwarda. Pozostali aktorzy byli nijacy. Może nawet bardziej od Bena Barnesa o ile to możliwe.

Raził słaby montaż. Czułam się tak, jakbym oglądała podrzędny thriller na kanale Hallmark. Liczyłam na zdjęcia. No i tu także się przeliczyłam. Pewnie dlatego, że w pamięci mam ciągle wiktoriańską Anglię widzianą oczyma Guy’a Ritchiego w "Sherlocku Holmesie". Spodziewałam się mrocznych, odrealnionych obrazów, a ujrzałam scenografię typową dla każdej osadzonej w tym okresie historii. Brakowało psychodelicznego klimatu w stylu Tima Burtona. Muzyka również mnie nie przekonała. Szczerze mówiąc nawet jej nie pamiętam. Skomponował ją często współpracujący z Oliverem Parkerem – Charlie Mole. Gdyby ktoś wyrwał mnie kiedyś ze snu i kazał zanucić jakąkolwiek melodię z filmu „Dziewczyny z St. Trinian”, do którego ścieżkę dźwiękową nagrał właśnie Mole, zrobiłabym to. Nie podjęłabym się jednak tego zadania zapytana o muzykę z „Doriana Gray’a”. Sceny z portretem wyglądały natomiast jak żywcem wyjęte z "Harry'ego Pottera", ewentualnie z drugiej części "Pogromców duchów" (pamiętacie okrutnego Vigo?). Jednym słowem były komiczne.

Obraz Olivera Parkera był bardzo chaotyczny. Nie było tu miejsca na refleksję. Wszystko działo się zdecydowanie za szybko. Oglądając ten film miało się wrażenie, że motorem napędzającym przemianę Doriana było jedynie zaspokojenie popędu seksualnego. Książka miała ogromy potencjał. Film Parkera okazał się niestety pusty jak wydmuszka.

Fot. Filmweb.pl

Redakcja poleca

REKLAMA