"Charlie St.Cloud" - We-Dwoje.pl recenzuje

Młodsza o 5 lat, 25-letnia koleżanka zabroniła mi pisać czegokolwiek na temat tego filmu, twierdząc, że mój wiek skrzywi mój odbiór całości. W szczególności miała chyba na myśli Zaca Efrona. Kto wie, może coś jest z tym wiekiem, bo też film Steers’a wydał mi się przede wszystkim mdłą opowiastką filmową, mającą na celu jedynie wyciśnięcie łez z 15-letnich widzów. Nikt starszy nie wyniesie z tego filmu żadnej większej głębi. Przyjemności też będzie niewiele.
/ 02.11.2010 11:05

Młodsza o 5 lat, 25-letnia koleżanka zabroniła mi pisać czegokolwiek na temat tego filmu, twierdząc, że mój wiek skrzywi mój odbiór całości. W szczególności miała chyba na myśli Zaca Efrona. Kto wie, może coś jest z tym wiekiem, bo też film Steers’a wydał mi się przede wszystkim mdłą opowiastką filmową, mającą na celu jedynie wyciśnięcie łez z 15-letnich widzów. Nikt starszy nie wyniesie z tego filmu żadnej większej głębi. Przyjemności też będzie niewiele.

Charlie St.Cloud ma przed sobą świetlaną przyszłość. Doskonały sportowiec i uczeń, dostaje stypendium sportowe na uniwersytecie w Stanford. Wkrótce ma opuścić matkę i młodszego brata Sama, aby przenieść się na uczelnię. Ma, bo chwilę po zakończeniu szkoły Charlie i Sam mają wypadek samochodowy, w wyniku którego Sam traci życie. W dniu pogrzebu Charlie spotyka jednak zmarłego Sama, który chce aby ten wywiązał się z obietnicy codziennych lekcji gry w baseball. Charlie rezygnuje ze wszystkiego, dalszego życia, znajomych szkoły. Wszystko po to, aby codziennie pojawiać się na umówione lekcje. Tylko jak długo można trzymać życie w zawieszeniu?

Typowy film zrobiony wyłącznie po to, aby wycisnąć odpowiednią ilość łez. Wyłącznie zresztą z nastoletnich (i raczej żeńskich) oczu, bo te starsze (tak, znowu ten wiek!) mogą być zniechęcone makabrycznie rozwleczonym początkiem i średnim aktorstwem. Przed upływem pierwszej godziny nie ma w tym filmie nic wartego oglądania. Efron snuje się po urokliwym planie, przeganiając gęsi z cmentarza, co rusz przybierając swoje wersje dramatycznych min, jak rozumiem kontemplując tym samym marną egzystencję swojego bohatera i jego poczucie winy za śmierć brata. Nie jest już tym samym, nadmiernie przesłodzonym dzieciaczkiem z "High School Musical", co udowadnia męską i nagą klatą, ale zdecydowanie nie dorósł jeszcze do poważnych ról dramatycznych. Marzę też o tym, żeby ktoś obciął go na jeżyka. Pozostaje mu więc jedynie (chociaż może "aż") przyzwoity warsztat. Nie wzbudza irytacji, chociaż też trudno jest się wczuć w jego emocje, które - mówiąc najłagodniej - wyglądają często na przesadzone. Troszkę lepsza jest już jego partnerka, grana przez Amandę Crew, chociaż ją też dzielą lata świetlne nawet od bardzo, ale to bardzo epizodycznych ról Kim Basinger i Ray’a Liotty.

Nie jest to film całkowicie stracony, bo są momenty, kiedy naprawdę można nacieszyć oko. Pięknymi i szalenie urokliwymi zdjęciami, czarowną scenografią. Także ostatnie 20 minut samej fabuły przynosi pewne ukojenie po makabrycznym znużeniu pierwszej godziny, chociaż dokładnie wtedy zawodzą zdjęcia, a fale oceanu stają się nagle falami wygenerowanymi komputerowo. Można by z powodzeniem zacząć oglądać od tych ostatnich 20 minut, otrzymując w ten sposób króciutki film o radzeniu sobie z dramatem i o zostawieniu rzeczy, bez których nie wyobrażamy sobie życia. Gdyby Burr Steers nie prowadził nas tak długo do swojego filmowego suspensu, bylibyśmy znacznie bardziej wiernymi widzami. Ale przyznać trzeba, że to początki jego drogi jako reżysera i dopiero trzeci wyreżyserowany film. Może będzie lepiej. Na razie to co zrobił, można by z powodzeniem zaklasyfikować do niedzielnego kina rodzinnego. No może, gdyby nie ta eksponowana goła klata. To już element kina po 18tej.

Fot. FilmWeb

Redakcja poleca

REKLAMA