„Zwycięzca jest sam” - fragment najnowszej powieści Paulo Coelho

Festiwal filmowy w Cannes. 24 godziny. Cała plejada postaci z wielkiego świata: producenci filmowi, aktorzy, dyktatorzy mody, supermodelki, a także początkujące gwiazdki filmowe, gwiazdy, których splendor już nieco przygasł i tłum tych, którzy grzeją się w blasku sławy, władzy i bogactwa.
/ 06.07.2009 12:50
Festiwal filmowy w Cannes. 24 godziny. Cała plejada postaci z wielkiego świata: producenci filmowi, aktorzy, dyktatorzy mody, supermodelki, a także początkujące gwiazdki filmowe, gwiazdy, których splendor już nieco przygasł i tłum tych, którzy grzeją się w blasku sławy, władzy i bogactwa.

Porządek tego „pięknego, wspaniałego” świata burzy nagłe wtargnięcie Igora, rosyjskiego multimilionera, owładniętego obsesją na punkcie swojej byłej żony, która odeszła ze znanym projektantem mody. Igor, zraniony do żywego nie cofnie się przed niczym, by odzyskać miłość ukochanej…
„Zwycięzca jest sam” to wierny portret współczesnego świata, w którym blichtr, próżność i zakłamanie, wyparły prawdziwe wartości, w którym człowiek w pogoni „Zwycięzca jest sam” - fragment najnowszej powieści Paulo Coelhoza złudnym szczęściem w świetle jupiterów zatracił poczucie dobra i zła, zagubił siebie. Paulo Coelho przypomina nam, że czasem warto wybrać drogę mniej uczęszczaną.

Fragment powieści:

3:17

Be­ret­ta Px4 jest nie­wie­le więk­sza od te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go, wa­ży oko­ło 700 gra­mów i moż­na z niej od­dać 10 strza­łów. Ma wie­le za­let: jest ma­ła i lek­ka, ła­two ją ukryć w kie­sze­ni, a jej ma­ło­ka­li­bro­wy po­cisk, za­miast prze­bić cia­ło ofia­ry na wy­lot, nisz­czy wszyst­ko, co
na­potka na swo­jej dro­dze.
Nie­wąt­pli­wie ugo­dzo­ny po­ci­skiem tak ma­łe­go ka­li­bru ma spo­re szan­se na prze­ży­cie.
Czę­sto ku­la nie na­ru­sza żad­nej waż­nej ar­te­rii, a ofia­ra ma czas za­re­ago­wać i obez­wład­nić prze­ciw­ni­ka. Je­śli je­steś do­brym strzel­cem, masz do wy­bo­ru: mie­rzyć mię­dzy oczy lub pro­sto w ser­ce i za­bić na miej­scu, al­bo ce­lo­wać pod od­po­wied­nim ką­tem w oko­li­ce że­ber, a wte­dy mi­nie tro­chę cza­su, za­nim ofia­ra so­bie uświa­do­mi, że zo­sta­ła śmier­tel­nie po­strze­lo­na –
spró­bu­je się bro­nić, ucie­kać, wo­łać o po­moc. To wła­śnie naj­więk­sza za­le­ta tej bro­ni: ofia­ra ma dość cza­su, że­by zo­ba­czyć twarz mor­der­cy. Wol­no tra­ci si­ły – krwa­wie­nie ze­wnętrz­ne nie jest ob­fi­te –
aż pa­da na zie­mię, nie do koń­ca ro­zu­mie­jąc, co się wła­ści­wie sta­ło.
To nie jest broń za­wo­dow­ca. „Pa­su­je do dam­skiej to­reb­ki, a nie do agen­ta”, usły­szał Ja­mes Bond od funk­cjo­na­riu­sza bry­tyj­skie­go wy­wia­du.
Ale je­go to nie do­ty­czy. Dla je­go ce­lów to ide­al­na broń. Ku­pił Be­ret­tę na czar­nym ryn­ku, że­by za­trzeć śla­dy. W ma­ga­zyn­ku ma pięć kul, ale za­mie­rza użyć tyl­ko jed­nej – tej, któ­rej wierz­cho­łek ma wy­ry­ty pil­nicz­kiem do pa­znok­ci krzy­żyk. Tra­fia­jąc w cel, ta­ki po­cisk
roz­pry­śnie się na czte­ry czę­ści.
Pi­sto­le­tu uży­je tyl­ko w osta­tecz­no­ści. Ist­nie­je ty­le in­nych spo­so­bów znisz­cze­nia czy­je­goś świa­ta. A kie­dy in­for­ma­cja o od­na­le­zie­niu pierw­szej ofia­ry do­trze do niej z wia­do­mo­ści,
pew­nie szyb­ko zro­zu­mie, że to dla niej uni­ce­stwił je­den wszech­świat, że zro­bił to w imię
mi­ło­ści i że nie cho­wa do niej ura­zy. Że przyj­mie ją z po­wro­tem, mach­nie rę­ką na ostat­nie dwa la­ta, nie za­da żad­nych py­tań.
Pół ro­ku snu­cia pla­nów po­win­no przy­nieść po­żą­da­ny sku­tek, ale o tym prze­ko­na się
osta­tecz­nie ju­tro ra­no. Sta­ro­żyt­ne grec­kie Fu­rie spły­ną na czar­nych skrzy­dłach na ten bia­ło­‑błę­kit­ny pej­zaż pe­łen dia­men­tów i bo­tok­su, i szyb­kich dwu­oso­bo­wych aut. Za spra­wą kil­ku ga­dże­tów, któ­re przy­wiózł tu z so­bą, w jed­nej chwi­li wszyst­kie ma­rze­nia o po­tę­dze, suk­ce­sie, sła­wie i ma­mo­nie pry­sną jak bań­ka my­dla­na.

Mógł­by już pójść do swo­je­go po­ko­ju, bo to, co chciał zo­ba­czyć, uj­rzał o 23:11, cho­ciaż go­tów był cze­kać znacz­nie dłu­żej. Wszedł męż­czy­zna w to­wa­rzy­stwie pięk­nej ko­bie­ty, obo­je w wie­czo­ro­wych stro­jach. Pew­nie uda­wa­li się na jed­no z tych ga­lo­wych przy­jęć, któ­re zwy­kle przy­cią­ga­ją więk­sze tłu­my niż pre­mie­ry pre­zen­to­wa­nych na fe­sti­wa­lu fil­mów.
Igor za­sło­nił twarz jed­ną z fran­cu­skich ga­zet (ro­syj­ski dzien­nik mógł­by wzbu­dzić jej
czuj­ność). Nie chciał, że­by go za­uwa­ży­ła, ale za­bieg oka­zał się zby­tecz­ny. Ni­gdy nie
roz­glą­da­ła się wo­kół – jak każ­da ko­bie­ta uwa­ża­ją­ca się za kró­lo­wą świa­ta. Ta­kie ko­bie­ty ży­ją, że­by błysz­czeć i sta­ra­ją się nie pa­trzeć na in­ne, bo wi­dok cu­dzych bry­lan­tów i suk­ni moż­na przy­pła­cić de­pre­sją, złym hu­mo­rem i po­czu­ciem niż­szo­ści. Na­wet je­że­li wła­sna gar­de­ro­ba i do­dat­ki kosz­to­wa­ły praw­dzi­wą for­tu­nę.
Jej to­wa­rzysz, szpa­ko­wa­ty, świet­nie ubra­ny męż­czy­zna, pod­szedł do ba­ru i za­mó­wił
szam­pan – obo­wiąz­ko­wy ape­ri­tif przed no­cą spo­tkań, no­wych kon­tak­tów, do­brej mu­zy­ki i wspa­nia­łych wi­do­ków na pla­żę i jach­ty za­ko­twi­czo­ne w por­cie.
Za­uwa­żył, że męż­czy­zna po­trak­to­wał kel­ner­kę bar­dzo uprzej­mie, grzecz­nie po­dzię­ko­wał, zo­sta­wił su­ty na­pi­wek.
Zna­li się wszy­scy tro­je. Je­go ser­ce prze­peł­ni­ła ra­dość, po­czuł przy­pływ ad­re­na­li­ny we krwi. Ju­tro ona do­wie się o je­go obec­no­ści i prę­dzej czy póź­niej ich dro­gi się skrzy­żu­ją .
Bóg je­den wie, co wy­nik­nie z te­go spo­tka­nia. Jesz­cze w Mo­skwie Igor ślu­bo­wał przed
re­li­kwią Ma­rii Mag­da­le­ny, spro­wa­dzo­ną na je­den ty­dzień do sto­li­cy Ro­sji. Tkwił w ko­lej­ce przez ca­łe pięć go­dzin, a kie­dy już sta­nął przed re­li­kwia­rzem, wszyst­ko wy­da­ło mu się
za­aran­żo­wa­ne przez ka­pła­nów. Wo­lał jed­nak nie ry­zy­ko­wać i nie zła­mał zło­żo­nej wcze­śniej przy­się­gi. Pro­sił więc o opie­kę i po­moc w osią­gnię­ciu ce­lu, bez nie­po­trzeb­nych cier­pień. Obie­cał, że po po­myśl­nym za­koń­cze­niu mi­sji i po po­wro­cie do oj­czy­zny za­mó­wi zło­tą iko­nę u zna­ne­go ma­la­rza z mo­na­sty­ru w No­wo­sy­bir­sku.

O trze­ciej nad ra­nem w ba­rze ho­te­lu Mar­ti­nez śmier­dzi pa­pie­ro­sa­mi i po­tem. Jim­my
od­szedł już od pia­ni­na (Jim­my no­si na każ­dej sto­pie but in­ne­go ko­lo­ru), a kel­ner­ka sła­nia się ze zmę­cze­nia, ale go­ście nie opusz­cza­ją ba­ru, go­to­wi cze­kać w ho­te­lo­wym lob­by na­wet do
ra­na, aż w koń­cu coś się wy­da­rzy!
Od po­cząt­ku fe­sti­wa­lu mi­nę­ły już czte­ry dni, a tak na­praw­dę nic się jesz­cze nie wy­da­rzy­ło. Sie­dzą­cy przy sto­li­kach ma­ją jed­no wspól­ne ży­cze­nie: spo­tkać Wiel­kich te­go świa­ta. Pięk­ne ko­bie­ty cze­ka­ją na pro­du­cen­ta, któ­ry się w nich za­ko­cha i za­pro­po­nu­je du­żą ro­lę w fil­mie. W głę­bi sie­dzi gru­pa ak­to­rów. Roz­ma­wia­ją, śmie­ją się, uda­jąc, że ta gra ich nie do­ty­czy, ale nie spusz­cza­ją oka z drzwi wej­ścio­wych.
Ktoś przyj­dzie. Ktoś mu­si przyjść. Z gło­wa­mi peł­ny­mi po­my­słów i li­sta­mi fil­mów wi­deo zre­ali­zo­wa­nych pod­czas stu­diów, po­cząt­ku­ją­cy re­ży­se­rzy, któ­rzy prze­czy­ta­li wszyst­ko o 
fo­to­gra­fii i pi­sa­niu sce­na­riu­szy, cze­ka­ją na cud. Mo­że ktoś waż­ny, wra­ca­ją­cy z przy­ję­cia,
za­ha­czy o ho­te­lo­wy bar, przy­sią­dzie się do ich sto­li­ka, po­pro­si o ka­wę, za­pa­li pa­pie­ro­sa i 
znu­dzo­ny mo­no­to­nią za­wsze ta­kich sa­mych ban­kie­tów, za­in­te­re­su­je się no­wą pro­po­zy­cją.
Cóż za na­iw­ność!
Gdy­by rze­czy­wi­ście ktoś ta­ki miał się po­ja­wić, to nie po to, że­by wy­słu­chi­wać o „no­wym uję­ciu zna­ne­go te­ma­tu”. No cóż, na­dzie­ja jest mat­ką głu­pich. Ci, od któ­rych co­kol­wiek
za­le­ży, od wej­ścia omia­ta­ją spoj­rze­niem wszyst­ko do­oko­ła i uda­ją się do swo­ich
apar­ta­men­tów. Ni­czym się nie mar­twią, ni­cze­go się nie oba­wia­ją. Su­per­kla­sa nie wy­ba­cza zdra­dy i każ­dy wy­bra­niec zna wła­sne moż­li­wo­ści. Wbrew te­mu, co się po­wszech­nie są­dzi, nie wspi­na­li się na szczy­ty dep­cząc po cu­dzych kar­kach. A je­że­li coś za­ska­ku­ją­ce­go i 
in­te­re­su­ją­ce­go w świe­cie fil­mu, mu­zy­ki czy mo­dy wciąż cze­ka na od­kry­cie, prę­dzej czy
póź­niej zo­sta­nie od­kry­te, ale na pew­no nie przy sto­li­ku w ho­te­lo­wym ba­rze.
Wy­brań­cy z Su­per­kla­sy ko­cha­ją się te­raz z go­to­wy­mi na wszyst­ko dziew­czy­na­mi, któ­rym uda­ło się we­drzeć na ban­kiet bez za­pro­sze­nia. Zmy­wa­ją ma­ki­jaż, przy­glą­da­ją się swo­im zmarszcz­kom i za­sta­na­wia­ją się, czy już nie czas na na­stęp­ną ope­ra­cję pla­stycz­ną. Prze­glą­da­ją In­ter­net w po­szu­ki­wa­niu new­sów z mi­nio­ne­go dnia. Po­ły­ka­ją nie­za­stą­pio­ne pi­guł­ki na­sen­ne i po­pi­ja­ją her­ba­tą, gwa­ran­tu­ją­cą szyb­kie schud­nię­cie. Od­ha­cza­ją w for­mu­la­rzu ho­te­lo­wym
ze­staw śnia­da­nio­wy do po­ko­ju, a po­tem zo­sta­wia­ją go na klam­ce obok wy­wiesz­ki „Nie
prze­szka­dzać”. Za­my­ka­ją oczy. My­ślą: „Mam na­dzie­ję, że szyb­ko za­snę. Ju­tro pierw­sze
spo­tka­nie o dzie­sią­tej”.

źródło: drzewobabel.pl

(a.)

Redakcja poleca

REKLAMA