"127 godzin" - We-Dwoje.pl recenzuje

Nieźle zrobiona filmowa relacja z makabrycznej przygody Arona Lee Ralstona. To sprawny, chociaż troszkę zbyt rozwleczony film o walce z samym sobą o przeżycie. To też kolejna doskonała okazja dla Jamesa Franco na udowodnienie, że jest w Hollywood kimś znacznie więcej niż tylko śliczną twarzą dla mało znaczących filmów. Można obejrzeć dla niego samego, bo film miejscami męczy.
/ 06.02.2011 10:12

Nieźle zrobiona filmowa relacja z makabrycznej przygody Arona Lee Ralstona. To sprawny, chociaż troszkę zbyt rozwleczony film o walce z samym sobą o przeżycie. To też kolejna doskonała okazja dla Jamesa Franco na udowodnienie, że jest w Hollywood kimś znacznie więcej niż tylko śliczną twarzą dla mało znaczących filmów. Można obejrzeć dla niego samego, bo film miejscami męczy.

Do 2003 roku Aron Lee Ralston był jedynie jednym z tysięcy alpinistów na świecie. W 2003 roku, podczas wyprawy kanionem Blue John (koło Moab w stanie Utah), uległ wypadkowi, podczas którego ogromny głaz przygniótł mu prawe przedramię do ściany kanionu. Wiedząc, że nikt nie przyjdzie mu na ratunek (nie zostawił nikomu informacji gdzie idzie), Ralston spędził 5 dni wykorzystując wszystkie możliwości wydobycia ramienia spod skały. Kiedy nie znalazł już nowych, zdecydował się odciąć ramię scyzorykiem. Pracując metodycznie, łamiąc kości i przecinając ścięgna, pozbył się martwej już kończyny i ruszył na poszukiwanie pomocy. Zanim spotkała go, idąca na wycieczkę holenderska rodzina, spuścił się z 20metrowej ściany i pokonał jeszcze trzynaście kilometrów piechotą. Historia Ralstona obiegła cały świat, który podziwiał go za wolę życia, determinację i heroizm. Od czasu makabrycznej przygody, mężczyzna regularnie podróżuje po całym świecie, opowiadając swoją historię. Wieść głosi, że jego słuchacze mdleją przy przerażających szczegółach. Ralston nigdy nie przestał się wspinać, jednak po tym co się wydarzyło, zawsze zostawia informację o tym gdzie idzie i kiedy planuje wrócić. Tak na wszelki wypadek.

Ameryka uwielbia takie historie, dlatego też powstanie filmu wydawało się jedynie kwestią czasu. Prawdziwa, bardzo dramatyczna opowieść o samotnej walce o przetrwanie to niemalże gotowy przepis na finansowy sukces i na nagrody. I ten nadszedł bez wątpienia. Odważnym posunięciem okazało się obsadzenie w głównej roli Jamesa Franco. Zatrudniany do tej pory niemalże wyłącznie w rolach ślicznych, chociaż czasami złych chłopców, Franco dopiero od czasu „Obywatela Milka” dostaje szanse na udowodnienie swoich zdolności. A jest co udowadniać. W filmach, gdzie jest w zasadzie jeden aktor, to właśnie na jego barkach spoczywa odpowiedzialność za zatrzymanie uwagi widza. Tak było w doskonałym „Pogrzebanym”, gdzie odpowiedzialność spoczęła na barkach Ryana Reynoldsa, tak samo jest tutaj. I przyznać trzeba, że Franco wychodzi z tego zadania obronną ręką. Zatrzymuje nas przy tym filmie. To dzięki jego umiejętnościom, cała historia nabiera prawdziwego dramatyzmu. To jego mimika, jego możliwości dramatyczne i jego talent nadają kształtu temu filmowi. I Franco daje radę, po raz kolejny udowadniając, że jest nie tylko śliczny, ale też ma kilka umiejętności. Za swoją rolę aktor otrzymał już nominację do Oscara. Statuetki bez wątpienia nie dostanie, ale już sama nominacja znacząco zmienia jego pozycję w Hollywood. Ten film da mu kolejne możliwości zawodowe.

Sam film jednak miejscami siada. Umiejętności Franco są znacznie lepsze niż te autorów scenariusza. Wśród nich jest Danny Boyle, laureat Oscara za słynny już film „Slumdog. Milioner z ulicy”. Boyle jest bardzo dobrym reżyserem, ale tutaj zawodzi. Jego opowieść jest ogromnie nierówna. Podczas kiedy sama historia pobytu Ralstona w pułapce wciąga, nie można tego samego powiedzieć o całym filmie. Aby zapełnić czas, Boyle wypełnił film wizjami swojego bohatera, jego halucynacjami i majakami wywołanymi przez uraz fizyczny, mającymi na celu pokazanie widzom jego charakteru i osobowości. Te są jednak miejscami zbyt chaotyczne, trochę bezładne i fatalnie, niewyraźnie sfilmowane. I męczące, co bywa miejscami jedynym dominującym odczuciem przy oglądaniu filmu. Nie pomaga też zbyt głośna, zbyt ingerująca w całą historię muzyka. I dlatego, miejscami ten film bardzo się dłuży. I męczy. A to dla filmu poważny zarzut.
Za dramatyzm i oparcie na faktach, „127 godzin” otrzymało kilka nominacji do Oscarów w najważniejszych kategoriach, trudno jednak uwierzyć, żeby film mógł wyjść z ceremonii z chociaż jedną statuetką. Franco przegra z Firthem, Boyle najprawdopodobniej z Fincherem a film pewnie z „Social Network”. Nominacje dla tak nierównego filmu to i tak już dużo.

Fot. Filmweb

Redakcja poleca

REKLAMA