Z życia wzięte - prawdziwa historia miłosna

Z życia wzięte fot. Fotolia
Długie siedzenie w pracy nie służy życiu uczuciowemu. Chociaż czasami...
/ 05.06.2019 09:58
Z życia wzięte fot. Fotolia

Wizja rychłego zimowego urlopu sprawiała, że przez ostatnie dni pracowałam ze zdwojoną energią. Chciałam zostawić porządek w papierach. Przeglądałam pocztę, dokumenty, przygotowywałam pisma do wysyłki. Ostatnich klientów umówiłam dopiero za dwa tygodnie. W końcu każdemu należy się kilka dni wolnego. A ja, od czasu gdy założyłam biuro rachunkowe, dni wolnych miałam jak na lekarstwo. Z jednej strony cieszyło mnie, że stali klienci polecali mnie swoim znajomym – oznaczało to więcej pracy, ale też środki na moim koncie rosły. Z drugiej strony nie pamiętałam już, kiedy w ciągu ostatniego roku mogłam po prostu posiedzieć, nic nie robiąc, albo poświęcić czas wyłącznie sobie. Zaczynało mi tego naprawdę brakować. Obowiązki związane z prowadzeniem biura odbiły się też na moim związku. Alek pewnego dnia oświadczył, że ma dość i odchodzi. Szczerze mówiąc, nawet nie miałam czasu po nim płakać. Akurat podpisywałam umowę z ważnym klientem.

Włożyłam dokument do segregatora i zapatrzyłam się w wygaszacz na monitorze. Pływająca po ekranie złota rybka pomachała wesoło ogonkiem. Odruchowo zerknęłam na zegarek. Było już po dwudziestej. Najwyższa pora wracać do domu; siedziałam w biurze od siódmej rano. Wyłączyłam komputer, odłożyłam segregator na właściwe miejsce. Sięgałam już po płaszcz, kiedy rozdzwoniła się moja komórka. Numer nieznany. Skrzywiłam się. Nie miałam tego wieczoru ochoty na kolejną rozmowę o podatkach. Nie odebrałam. Zuch dziewczyna. Włożyłam płaszcz, wzięłam torebkę, pogasiłam światła. Mogłam już wracać. Nie lubię zimy. Wcześnie zapada zmrok, jest zimno, a jeśli spadł śnieg, to najpierw robi się ślisko, a potem mokro. Ledwo wyszłam z biura, gdy owiało mnie zimne powietrze. W drodze na parking zdążyłam zmarznąć. Zgrabiałymi palcami szukałam w torebce kluczyków.

W samochodzie od razu włączyłam ogrzewanie. Zanim zeskrobałam szron z szyb, wnętrze auta trochę się nagrzało. Łopatka wylądowała w schowku, a ja zaczęłam przygotowywałać się do jazdy. Do domu miałam kawałek. Pomieszczenie na biuro wynajmowałam na obrzeżach sąsiedniego miasta, bo tu był niższy czynsz. Przekręciłam kluczyk. Silnik zakasłał i zgasł. Zacisnęłam zęby.
– No, dalej... – mruknęłam. – Rano odpaliłeś, to zrób to i teraz. Nie zmarzłeś tak bardzo. Jesteś dobrym, kochanym autkiem – mamrotałam pieszczotliwie. Zawsze działało... I tym razem też się udało. Po kolejnej próbie silnik załapał. Ostrożnie wyjechałam na drogę.

W radiu spiker powiedział, że jest już dwudziesta trzydzieści, i na pociechę puścił dynamiczną piosenkę. Nuciłam z wokalistką i od razu zrobiło mi się cieplej. Byłam już na drodze ekspresowej, kiedy niespodziewanie silnik zakasłał i… zgasł. Czujnie, póki auto toczyło się jeszcze siłą rozpędu, skierowałam je na pobocze. Sprawdziłam kontrolki i zrobiło mi się zimno. Nie z powodu mrozu, który dokuczał tego wieczoru. Po prostu… zapomniałam zatankować! Najbliższą stację minęłam jakieś 20 kilometrów temu. Samochodem – mały kawałek. Tyle że ja miałam w perspektywie wleczenie się z kanistrem pieszo, nieoświetlonym poboczem, przy minus dwudziestu! No, może trochę przesadziłam, ale naprawdę było zimno.

Czułam, że za chwilę się rozpłaczę. Ja, taka dokładna, skrupulatna, a zapomniałam zatankować! Ale czy łzy by mi coś dały? Wzięłam się w garść. Wysiadłam, wygrzebałam z bagażnika kanister. Zamknęłam samochód i powlokłam się niechętnie ośnieżonym poboczem. „Jeszcze mandat dostanę za pozostawienie auta na drodze” – przemknęło mi przez głowę. Jak na złość akurat nikt nie jechał. Już po chwili zaczęły mnie boleć nogi, przemarzłam na kość w moim „samochodowym” płaszczyku i poczułam, że z braku czapki pieką mnie uszy. Nawet długie włosy, o które tak dbałam, były teraz sztywne i twarde od lodowatych podmuchów wiatru. Na dodatek zapomniałam zjeść kolację i byłam koszmarnie głodna. Naprawdę, miałam wszystkiego dość.

Przez te ponure myśli przegapiłam nadjeżdżający samochód. Zorientowałam się dopiero, kiedy mnie wyprzedził. Zamachałam kanistrem, ale kierowca jechał szybko i pewnie mnie nie zauważył.
– Jak dotrzesz do domu przed świtem, to będziesz miała wiele szczęścia, dziewczyno – mruknęłam pod nosem. I wtedy zaskoczona zobaczyłam, że ten samochód się cofa. A więc jednak kierowca mnie zauważył… Doskonale. Kiedy auto się zatrzymało, w pierwszej chwili ogarnął mnie lekki strach. Mało to mówią w telewizji o różnych mordercach i innych zboczeńcach? Ale w sytuacji kryzysowej, a tamta z pewnością taka była, człowiek nabiera dziwnej odwagi. Zupełnie jakby liczyło się tylko to, że trzeba zażegnać kryzys. A ja byłam zbyt zmęczona i zmarznięta, by odmówić pomocy. Kierowca wysiadł z auta.
– A jednak dobrze widziałem – powiedział z uśmiechem, podchodząc bliżej. – Tak mi się wydawało, że chyba próbowała pani do mnie czymś machać… – i spojrzał wymownie na kanister. – Jak rozumiem, paliwo się skończyło?
Skinęłam głową i – słowo daję – z zimna zadzwoniłam zębami. Zauważył to i się znowu uśmiechnął.
– Proszę wsiadać – wskazał auto.
– Podrzucę panią na najbliższą stację.

Na drżących nogach podeszłam do samochodu. Otworzył mi drzwi, po czym sam wsiadł. Nim zgasło światło, dostrzegłam, że ma bliznę nad okiem. Nie przestraszyłam się, choć szramy i tatuaże kojarzyły mi się zawsze z przestępcami. Jednak jego blizna była... seksowna.
– Dziękuję – wydusiłam z trudem.
– Jakub – przedstawił się. – A jednak pani mówi. Zaczynałem się zastanawiać, czy ta cisza to wynik mrozu, czy onieśmielającego wrażenia, jakie wywieram.
Prychnęłam cicho. Już niech tak sobie nie kadzi! Pomógł kobiecie w potrzebie, zjawił się niby rycerz na mechanicznym koniu, jednak ja nie byłam już nastolatką.
– Jestem panu wdzięczna za pomoc, ale raczej nie mam zwyczaju mdleć na widok przystojnych mężczyzn.
– Uważa pani, że jestem przystojny?
– Jest ciemno, mogłam się pomylić. W świetle dnia wszystko zwykle wygląda inaczej... – odparłam zadziornie.
– Racja – pokiwał głową. – Tym bardziej nie rozumiem, jak tak rozsądnej kobiecie mogło zabraknąć benzyny.

Znowu prychnęłam, bo co mogłam powiedzieć? Miał rację, wykazałam się głupotą. Gdyby się nie zjawił, wszystko mogło się skończyć nieciekawie. Co najmniej przeziębieniem i zepsuciem sobie tak długo wyczekiwanego urlopu.
Zaśmiał się cicho. Milczeliśmy, ale jakoś tak swobodnie. Zerkałam na niego spod oka. Prowadził spokojnie, pewnie. W aucie było ciepło, a z radia płynęła przyjemna, nastrojowa muzyka.
– Jestem przemęczona, stąd to moje gapiostwo – mruknęłam i uśmiechnęłam się przepraszająco. – Katarzyna jestem.
W końcu dotarliśmy na stację.
– Zapraszam panią na ciepłą herbatę. Zaproponowałbym kawę, ale o tej porze... – zerknął na zegarek.
– Herbata to świetny pomysł. Koniecznie z cytryną i sokiem imbirowym.
– Się wie. Już zamawiam.

Nie znałam Jakuba, a rozmawiało mi się z nim z taką łatwością, jakby był moim kumplem od dzieciństwa. Trochę sobie podocinaliśmy, a potem usłyszałam, że on też uwielbia wycieczki w góry. A ja właśnie w górach chciałam spędzić urlop! Po pierwszej herbacie wypiliśmy kolejną, a potem gorącą czekoladę. Pewnie siedzielibyśmy tak do rana, gdyby nie sprzedawca, który uświadomił nam, która godzina. Było już po północy!
– Przepraszam – Jakub zrobił skruszoną minę. – Zatrzymałem cię. Wybacz, ale to wszystko dlatego, że mam wrażenie, jakbyśmy znali się od wieków. Uzupełnię kanister i podwiozę cię do samochodu.
Gdy dotarliśmy do mojego auta, nalał benzynę do baku, usadził mnie za kierownicą, zapiął mi pas, pocałował w rękę. A potem, kiedy już myślałam, że zaraz się rozstaniemy i nasze spotkanie stanie się tylko uroczym wspomnieniem, zapytał:
– Może spotkalibyśmy się jutro? Jeśli nie masz nic lepszego do roboty.
Zawahałam się. Jutrzejszy dzień chciałam poświęcić na pakowanie.
– Z przyjemnością – odparłam.

Ostatecznie w góry nie pojechałam. Przecież miałam wypocząć, a przy Jakubie wypoczywałam wyśmienicie. On jak nikt umiał mnie rozśmieszyć. Podobno dwoje ludzi pasuje do siebie, gdy umieją się razem śmiać, rozmawiać i milczeć. No to my pasowaliśmy jak ulał.

Redakcja poleca

REKLAMA