Wywiad z Kayah w "Viva! Exclusive"

Kayah fot. ONS.pl
Nie kryje łez. „Zawsze byłam szczera” - wyznaje
Joanna Szczepaniak / 30.10.2014 16:07
Kayah fot. ONS.pl
Kiedyś Kayah modliła się o karierę. Dziś mówi, że pop ją nudzi. Nie chce ścigać się z gwiazdkami jednej piosenki. Tylko nam opowiada, czego teraz chce od życia. Nie kryje łez. „Zawsze byłam szczera”, wyznaje.

Szczery wywiad z Kayah

– W jakim miejscu swego życia Pani jest?
Nie wiem. Nie mogę powiedzieć, żebym czuła się spełniona. Mogę bywać szczęśliwa, zadowolona, ale spełnienie brzmi jak bycie martwym. Mnie stymuluje głód. Nie jestem twarda. Wydawałoby się, że powinnam być coraz twardsza, a nie. Ciągle na coś czekam. Czy dziś coś się wydarzy? Nie wiem. To deprymujące.

– Wszyscy czekamy.
I właśnie dlatego nie żyjemy tu i teraz. Myślimy: będę szczęśliwsza, jak osiągnę to lub tamto, jak schudnę, jak on mi coś powie. Ja cały czas się uczę, jak być szczęśliwą, a nie ciągle szukać dziury w całym. Sama przecież śpiewałam mądre słowa księdza Twardowskiego – „od zwykłych rzeczy naucz się spokoju, zapomnij, że jesteś, gdy mówisz, że kochasz…”.

– Czuje się Panie niespełniona? Po tylu sukcesach, przebojach?
Moje sukcesy czy przeboje to życie zawodowe, a to jest jedynie dodatkiem do prawdziwego życia prywatnego. W obu tych życiach często sami pakujemy się w pułapki. Uzależniamy się od oczekiwań innych, kurczowo trzymamy się zdobytej pozycji w myśl, że może nie jest tak fajnie tu być, jak niefajnie tu nie być, albo decydujemy się na udział w wyścigu.

– Pani ostatnia płyta „Kayah Transoriental Orchestra” właśnie pokryła się platyną.
Ogromną radość sprawia mi ten projekt. Daje kupę satysfakcji. Granie z muzykami z wielu stron świata to wielka przyjemność. Zagraliśmy już mnóstwo koncertów w Polsce, ale też za granicą. Przed nami jeszcze jesienią między innymi Gdynia, Poznań, Wrocław, Drammen w Norwegii. Jednocześnie gram koncerty „the best of”, czyli moje największe przeboje. Często chciałabym przemycić coś uczuciowego, głębokiego i mądrego, coś z płyt „Skała” lub „Kamień”. Słyszę: „Nie”. Tylko „Supermenka”, „Testosteron” i „Prawy do lewego”. Tego ludzie oczekują właśnie. I muszę się z tym pogodzić.

– Pułapka sukcesu?
No cóż, wiem, że to trochę gorzko zabrzmiało. Jestem profesjonalistką. W końcu to są moje utwory i napawa mnie dumą, że ludzie tak bardzo je lubią. Ale w kółko to samo naprawdę potrafi zmęczyć. Kiedy mam dość grania pod nóżkę, samoistnie pojawia się
propozycja grania z Royal String Quartet, Transoriental Orchestra albo Marcinem Wyrostkiem. W tych projektach gramy pod serducho. Przyroda nie lubi pustki.

– A co Pani myślała na początku swojej kariery? Gdy po maturze nagrała swoją pierwszą płytę?
Wróć – po maturze próbnej, płytę nagrałam w czasie matury, co skończyło się moją nieobecnością na samych egzaminach. Weszłam do studia z głową pełną nadziei i pomysłów, choć tak naprawdę miałam w niej fiu-bździu. Fajnie jest być młodym. Można popełniać błędy, zawsze jest czas, żeby je naprawić. 

– Nadziei, że ludzie będą kupować płyty?
Też. Ale wydawało mi się, że można kontrolować swoje życie, dyrygować losem. Wybierać otoczenie i być ponad niegodziwości, kiedy samemu jest się w porządku. Młodemu łatwiej widzieć świat czarno-biało. Dopiero z wiekiem człowiek uczy się żyć w szarościach.

– Modliła się Pani o karierę?
Oczywiście.

– Świeczki w kościele paliła?
Moim kościołem była bezwarunkowa pasja do muzyki, a ołtarzem – scena. Ciekawe, że wtedy bardzo często byłam odrzucana. Nie rozumiano tego, co chcę śpiewać. Polska była krajem podnoszącym się z kolan. Jak się nie śpiewało protest songów albo zaangażowanej rockowej muzyki, to się po prostu było niczym. W moim domu karmiona byłam jazzem, klasyką i czarnymi rytmami. Chciałam śpiewać soul, funk, coś, co było pogardliwie nazywane disco. Było mi bardzo trudno pokazać, że ma to swoją wartość… Ale, o dziwo, miałam w sobie tyle pasji i siły, że krytyka mnie nie załamywała. 

– Kosmiczna wiara w siebie?
Kosmiczna nie tyle w siebie, co w słuszność moich wyborów, no i prawdę, jaką miała moja pasja. Tych, którzy się nie załapywali na moją muzykę, uważałam wtedy za frajerów. Dziś bym się 500 razy zastanowiła. Może to ze mną coś nie tak? Bezczelność młodości.

– A z czego Pani żyła?
Pracowałam, między innymi jako modelka. Nie było to moim marzeniem… Choć pomogło mi poczuć się atrakcyjną. Kawałek świata poznałam. Japonię, Włochy. Nauczyłam się dzięki tej pracy samodzielności, trochę panować nad sobą na scenie, nabrałam pewności siebie przed oczami gapiów. Byłam zakompleksiona, za wysoka, za chuda. Nagle ktoś uznał to za atut. Wreszcie mogłam schować do szafy kawały o żyrafach. Do dziś utrzymuję kontakt z koleżankami z tamtych czasów. Wspominają swoją irytację, kiedy wciąż mówiłam, że i tak będę śpiewać i wydostanę się z tego kręgu.

– Więc w jaki sposób podbiła Pani scenę muzyczną?
Miałam szczęście do ludzi. Ale nie od razu. Na początku – przy debiucie – nie miałam. Podpisałam fatalny kontrakt, który mnie kompletnie ubezwłasnowolnił. Dostałam się w łapska nieuczciwych gości. Szczęście miałam do genialnego adwokata, który dokonał rzeczy prawie niemożliwej – anulował kontrakt. Prawnie nic nie mogli mi zrobić, więc zrobili mi w środowisku „czarny PR”. Wtedy nikt nie chciał ze mną pracować. Ale nie odpuszczałam. Jak był jakiś jam session, to wskakiwałam na scenę i chwytałam mikrofon. Zakotwiczyłam się w Hybrydach, ciągle coś z tamtejszymi muzykami robiłam, jednocześnie ucząc się od kumpli z Dezertera, Izraela, Kultury, Deutera i całej reszty śmietanki undergroundowej. To były cudowne czasy, młodzieży z ideami i anarchistycznym pragnieniem wolności słowa, bytu, miłości w tamtych trudnych czasach. I tak zaczęłam mieć monopol na chórki w Polsce. Pierwszy był zespół Tilt. I poszło. Nagle kobiecy głos zaczął być potrzebny w męskich zespołach. Zaczęto mnie zapraszać, jednocześnie dając kreatywną wolność. Ten kredyt zaufania bardzo mi pochlebiał. Byłam w szoku, bo zaczęli zgłaszać się do mnie tacy artyści, jak Grzesiek Ciechowski, Czesław Niemen. Bożyszcze. Któregoś dnia Małgorzata Potocka wpadła do mojej maleńkiej kawalerki przy Jana Pawła II. Odważyłam się zaśpiewać jej swoją piosenkę „Liść” i ona się popłakała. Opowiedziała o tym Grześkowi. Ciechowski, który był sową, jak i ja, zadzwonił w środku nocy: „Kasiu, nie mogę spać, może przyjedziesz do mnie, zrobimy coś w studiu?”. A mieszkał za Wyścigami. „Grzegorz, przecież mnie nie stać na taksówkę”, odpowiedziałam. „Weź, ja zapłacę!”. Pojechałam. wtedy przymusił, żebym mu zaśpiewała „Liść”. Strasznie się wstydziłam, ale usiadłam i zagrałam. A on pyta: „Ty masz więcej takich rzeczy?”. Miałam. Powiedział mi, że według niego jestem gotowa, żeby opuścić drugi plan i zrobić coś swojego.

Rozmawiał: Roman Praszyński

... więcej w Viva! Exclusive (2) Jesień
Tagi: Kayah

Redakcja poleca

REKLAMA