Jadwiga Barańska i Jerzy Antczak - Ich noce i dnie

Jadwiga Barańska, Jerzy Antczak fot. ONS
On – reżyser niezapomnianych filmowych epopei. Ona – aktorka i jego muza. Połączyła ich miłość. Nagle u szczytu kariery rzucili wszystko i wyjechali do Ameryki.
/ 09.07.2009 15:50
Jadwiga Barańska, Jerzy Antczak fot. ONS
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Spotkali się w łódzkiej szkole filmowej. Ona – młoda dziewczyna, zdawała do niej egzamin. On – dziewięć lat starszy, już asystent, sprawił, że wtedy oblała. Po latach wspominał: „Wydawała mi się brzydka, chuda i niezdolna”. Nie zniechęcił jej. Rok później dostała się z wyróżnieniem. Kiedy spotkali się po raz drugi, wybuchło gorące uczucie. Niedługo wzięli ślub. Są razem od ponad 50 lat. Aktorka i reżyser, wieloletni szef Teatru Telewizji Polskiej, stworzyli razem wiele niezapomnianych ról. W pamięć widzów zapadły szczególnie filmowe kreacje Barańskiej w „Hrabinie Cosel” i obsypanych nagrodami „Nocach i dniach”.

Sama aktorka przyznawała: „Grałam dużo u innych reżyserów w teatrze i telewizji, w większości jednak były to role bez znaczenia. U Antczaka zagrałam niewiele, ale dzięki tym rolom zaistniałam w polskiej kulturze”.

Kiedy oboje byli u szczytu kariery, zmuszeni splotem okoliczności niespodziewanie wyjechali do Stanów. Dla niej oznaczało to pożegnanie z aktorstwem. Z jego filmowych propozycji też nic nie wyszło. Postanowili za oceanem układać życie od nowa. On pisał teksty do reklam, ona pracowała w firmie handlowej. „Początki były straszne. Tułaliśmy się po całej Ameryce”, wspominała Barańska. Los się odwrócił, gdy Antczak został wykładowcą prestiżowej amerykańskiej uczelni UCLA – Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Jest nim nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat.

Dziś mają dwa domy. W Kalifornii, gdzie mieszka syn Mikołaj, z zawodu komputerowiec. I drugi w Warszawie, gdzie chętnie wpadają. Tym razem przyjechali na szczególną premierę. „Nocy i dni mojego życia”, biograficznej powieści Antczaka. To materiał na niejeden trzymający w napięciu film.

– 80 lat to dużo dla mężczyzny?
Jerzy Antczak:
Wciąż jestem w biegu. Czytam kilka książek naraz. Barańska dostaje białej gorączki, a ja nie mogę nad tym zapanować.
Jadwiga Barańska: Strasznie szybko czyta.
Jerzy Antczak: Głowę mam wciąż czymś zajętą i z trudem opróżniam umysł. Spełniam się tylko w ciężkiej pracy. Kiedy kopię ziemię w naszym ogrodzie, sadzę róże, wtedy zapominam.

– Pan czasem buja w obłokach? Prawda, że wierzy w prorocze sny, wróżby?
Jerzy Antczak:
Ja, moje dziecko, nie tylko wierzę, ale mnie się wróżby i sny sprawdziły. Mówią: „Nie wierzę, w przeznaczenie. Że coś gdzieś już zostało zdecydowane”. A ja tak. I w to, że można przewidzieć przyszłość. Piszę o tym. Nie boję się. Dotykam metafizyki.
Jadwiga Barańska: Wolałabym, żebyś bardziej chodził po ziemi.
Jerzy Antczak: Opowiem pani moją historię z samochodem. Miałem wtedy 35 lat. Zrobiłem „skrócone” prawo jazdy. Wyjąłem z kieszeni stówę i w trybie przyspieszonym zdałem, tak bardzo chciałem się popisać przed żoną. W końcu wziąłem ją do samochodu. Jedziemy. Pod prąd. Wszyscy na mnie trąbią. Wyjąłem kluczyli, oddałem Jadzi. Od tego czasu za kierownicą nie usiadłem. Nie mam psychiki do prowadzenia auta, bo wciąż się zamyślam. A nie można pisać scenariusza za kierownicą.


– Zapisywał Pan życie w dziennikach?
Jerzy Antczak:
Nie mógłbym nigdy powierzyć notatkom swych myśli. Mam bardzo dobrą, fenomenalną wręcz pamięć. Z jednej strony, nad czym Barańska ubolewa, zapominam która jest moja szczoteczka do zębów, ręcznik, i nie wiem, gdzie co położyłem. Ale pamiętam, o czym rozmawiałem czterdzieści lat temu z Romkiem Polańskim, kiedy staliśmy pod domem na rogu. I sielskie dzieciństwo na Wołyniu też noszę w sobie. Koszary, gdzie miałem przepiękny teatr. Bo wojsko, konie, orkiestra pułkowa, to jest teatr. Pamięcią sięgam czasu, gdy miałem siedem lat. Trzy lata później wybuchła wojna. Zbyt wiele spraw chciałbym z niej zapomnieć. Nie mogę. A pamiętniki? Mam pod skórą jakiś wstyd. Pisać: „Tego dnia ktoś mnie »skaleczył«. Spojrzał krzywo i nie mogłem zasnąć” – tak bym nie mógł. Profesor Bardini, Żyd, który w czasie wojny był chowany pięć lat w szafie, który powinien nienawidzić Niemców, powiedział mi kiedyś: „Panie Jerzy, nienawiść jest największym wrogiem człowieka”. Nie ma jej w książce.

– Zadziwia mnie, że nie uległ Pan pokusie rozliczeń. Pan tylko rzuca światło na wiele trudnych, przemilczanych dotąd spraw.
Jerzy Antczak:
Nie chciałem rozliczać się z nikim. Może z jednym człowiekiem.

– Domyślam się, że mówi Pan o Januszu Wilhelmim, ministrze kultury w rządzie Piotra Jaroszewicza, postrachu twórców. Kiedy samolot, którym  leciał, rozbił się marcu 1978 roku, w wielu domach warszawskiej inteligencji strzelały korki od szampana.
Jerzy Antczak:
Przestawił zwrotnice w moim życiu. Przez dwanaście lat, począwszy od września 1963 roku, byłem naczelnym reżyserem Teatru Telewizji. Reżyserowałem między innymi „Kordiana” Słowackiego, „Trzy siostry” Czechowa, „Szklaną menażerię” Williamsa, długa jest lista. W sumie jakieś 130 spektakli. Spotkanie z Wilhelmim, wtedy wiceprzewodniczącym telewizji, mistrzem kuluarowych rozgrywek, kosztowało mnie tak wiele, że w końcu nie miałem już siły walczyć z „Wielkim Inkwizytorem”. I zostawiłem zaszczyty kierowania Teatrem Telewizji. Mieczysław Wojtczak, Przewodniczący Komitetu do spraw Kinematografii zaproponował mi poprowadzenie zespołu filmowego. Powstał „Nurt”. Ale niedługo potem powiało zmianą i ministrem został nie, kto inny jak tylko… Wilhelmi. Dogonił mnie. Decydował o filmowych budżetach, pomysły kosił na pniu. Wyjechałem z kraju. Zostawiałem za sobą to, co było moim żywiołem – reżyserię. A Barańska aktorstwo. Kiedy dowiedziałem się o tragicznej śmierci Wilhelmiego pomyślałem tylko: „No cóż, Pan Bóg wkroczył na ring. I tyle”.


– Powiedział Pan o żonie: „Nie znam drugiej aktorki, która by z taką pokorą zrezygnowała z kariery, będąc w jej samym rozkwicie”.
Jerzy Antczak:
Bo taka jest najszczersza prawda. Dobiegałem pięćdziesiątki, wsiadając do samolotu lecącego do Los Angeles, czułem paniczny strach i miałem potworny wyrzut sumienia. Od niej nie usłyszałem takiego wyrzutu cienia.
Jadwiga Barańska: Kiedy byłam młoda, myślałam tylko: trzeba grać jak najwięcej. Ale w którymś momencie, pewnie dlatego że Bóg zesłał mi ogromną rolę i wielkie spełnienie, to się zmieniło. Minęłam właśnie czterdziestkę i poczułam, że mam dług do spłacenia wobec bliskich. Wcześniej to oni robili wszystko, bym nie schodziła ze sceny. Dwa lata nie było mnie w domu, bo kręciłam film. Syn tyle czasu nie miał obok siebie matki. Zrozumiałam, że to nie granie jest najważniejsze, ale rodzina, dorastający Mikołaj, mama, mąż. W 1979 roku wyjechaliśmy do Stanów i ani razu nie dopadła mnie myśl: „O Jezu, jak tego nie zagram, co będzie? Zapomną”. No to zapomną. I co? Wielka sprawa? Obyło się bez dramatów. Minęło trzydzieści lat. Nigdy nie miałam tam nad oceanem poczucia rozdarcia. Przyjeżdżam tutaj, to jakbym w ogóle nie wyjeżdżała. Nie jestem wyobcowana. Dopóki żyją moi przyjaciele, ludzie, z którymi spędziłam życie, będę tu wracać. Tam z kolei jest syn, środowisko, w które też już wrosłam.
Jerzy Antczak: Barańska zawsze miała w sobie tyle pokory. Po naszej przymusowej emigracji grała już niewiele. W Jadzi przypadku stał się cud, jaki aktorkom może się marzyć. Po tylu latach w zasadzie nieobecności na ekranie wciąż jest rozpoznawalna. Przez różne pokolenia. Znoszę sławę Barańskiej (śmiech). Bufon powiedziałby: „Napisałem książkę. Dlaczego chcą, żeby wywiadu udzielała ze mną żona?”. A ja jestem szczęśliwy.

– Kiedy się pobieraliście, to były dobre czasy dla miłości?
Jerzy Antczak:
Uff, że do tego małżeństwa doszło. Byłem asystentem w łódzkiej wyższej szkole aktorskiej i nie wiem do dziś, dlaczego swoim bełkotem przyczyniłem się do tego, że egzamin oblała. Na szczęście za rok zdała z wyróżnieniem, bo kto wie, czy byśmy się jeszcze spotkali.
Jadwiga Barańska: Nie mogliśmy się w ogóle znaleźć przez te pierwsze lata. To było bardzo dziwne (śmiech).
Jerzy Antczak: Prowadziliśmy też przez jakiś czas dwa domy. Dwa lata po naszym ślubie, w roku 1958, Jadzia (jak ja wcześniej) skończyła szkołę aktorską w Łodzi. I przeniosła się do Warszawy, gdzie dyrektor Teatru Klasycznego i Rozmaitości zaproponował jej angaż. Zostałem sam, prowadziłem wtedy w telewizji łódzkiej Teatr Popularny. I tak przez sześć kolejnych lat żyłem na walizkach. Mieszkałem w garderobie w Ośrodku Telewizyjnym. Wszystko, co miałem, mieściło się na rozkładanej wersalce. Oboje z Jadzią ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Co się będziemy okłamywać – jej mama sprzedawała biżuterię, żebyśmy mogli żyć. Bo do naszego małżeństwa wniosłem niewiele. Kapelusz, garnitur, dwie koszule na zmianę,  dwie pary skarpetek i płaszcz z misia.


– To prawda, że ślub braliście o piątej rano, bo nie mieliście w czym pójść do ołtarza?
Jadwiga Barańska:
Prawda. Wszyscy byliśmy strasznie biedni. Taka generacja. Nie mieliśmy na nic pieniędzy. Jak mówiła Osiecka, chodziliśmy w butach naszych ojców, którzy zginęli w powstaniu: „Bo buty trzeba było donosić”. Ale czego innego wymagało się od życia. Człowiek był szczęśliwy tylko dlatego, że jest na tym świecie. Że jest młody, a każdy dzień coś mu nowego przyniesie.
Jerzy Antczak: Byliśmy wtedy „gołodupcy”. Ale czy pani wie, że kiedy stałem się mężem „kolegi Barańskiego”, wżeniłem się w pokoik na Piotrkowskiej 157, to na tych 37 metrach gdzie oprócz nas był jeszcze kruk Kunio, terier szkocki Bugi, koty, czułem się jak nigdy szczęśliwy. Mieszkaliśmy tam z mamą Jadzi, Minią. I to ona wniosła sobą jakąś niesłychaną radość życia. Kobieta, która przeszła obóz koncentracyjny. Straciła męża. Niemcy robili na nim doświadczenia. Miała prawdziwy kontakt z Bogiem. Tak kochała zwierzęta, że buntowała się przeciw kościołowi, który mówił, że tylko człowiek ma duszę, a zwierzę nie.
Jadwiga Barańska: Tylko Ruscy i my mówimy, że zwierzę zdycha. Kto wymyślił takie okropne słowo? Wszystkie narody świata mówią: umiera. W naszym świecie i zwierzę umiera. Jurek myśli podobnie, o to się nie kłócimy.

– Ale czasem kłócicie?
Jerzy Antczak:
Gdyby pani widziała te eksplozje i iskry (śmiech).
Jadwiga Barańska: Wybuchamy, a zaraz potem zapominamy. Nie daj Boże ciche dni, nie wyobrażam ich sobie. To jest zabójstwo dla małżeństwa.
Jerzy Antczak: Nie mógłbym być z kobietą, z którą nie można porozmawiać. Z Barańską można o wszystkim. Od Spinozy do prehistorii człowieka. Albo ze skwaśniałą, wiecznie niezadowoloną. Taką, która by o kimś źle mówiła. Jadzia jest do bólu sprawiedliwa. I lepiej zna się na ludziach niż ja. Jak każdy mężczyzna jestem próżny. Życie moje tak się ułożyło, że miałem kierownicze stanowiska. „Panie Jerzy, jakie to jest wspaniałe”, słuchałem. I człowiek głupi to kupował. A Barańskiej się nie weźmie na plewy. Ona mnie uzupełniała. Nigdy nie narzucała swojego zdania. No może jeden raz. Poddałem się, a ona jak lwica walczyła o wysłanie „Nocy i dni” na festiwal do Berlina.

– Nie dziwię się, to przecież żona podsunęła Panu pomysł tego filmu.
Jerzy Antczak:
O tym, że warto bym przeczytał „Noce i dnie” Dąbrowskiej wspomniała mi na wakacjach w Jugosławii, gdzie latem w ‘70 roku pojechaliśmy we troje z synkiem. Na nic się zdały moje protesty, że nudna. Tak potrafiła o niej opowiedzieć, że przez resztę urlopu marzyłem o tej książce. Niedługo potem zacząłem pisać scenariusz. Po wielkich bólach został w końcu zatwierdzony. Premierę wyznaczono na wrzesień ’75. I był wielki sukces.
Jadwiga Barańska: Ale ktoś zadbał o to, abyśmy się nie zachłysnęli. Kiedy film wysłano na festiwal do Cannes, bez dwóch aktów. Obrazu nie przyjęto. Gdy okazało się, że to samo próbuje się zrobić z festiwalem w Berlinie, zadzwoniłam do Polskiej Misji Handlowej w Berlinie. Poprosiłam szefa: „Czy pan by zechciał z dobrej woli – zaczęłąm – zaczęłam – skontaktować się z biurem festiwalu i poprosić dyrektora Bauera, czy zechciałby razem z komisją zobaczyć tym razem cały film?”. Film włączono do konkursu.
Jerzy Antczak: Jadzia zdobyła główną nagrodę za rolę kobiecą - Srebrnego Niedźwiedzia, a film nagrodę światowej krytyki UNICRIT. O tym, co przeszliśmy przy wysyłaniu „Nocy i dni” na Oscary do dziś trudno mi mówić bez emocji.


– Te wspomnienia najmocniej bolą?
Jerzy Antczak:
Najbardziej bolało, kiedy przyjechaliśmy na obchody stulecia kina. Rok 1995, Gdynia. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych połączono z retrospektywą zwycięzców. Otwieram katalog. „Noce i dnie” w 1975 roku zdobyły Złote Lwy ex equo z „Ziemią obiecaną”. W katalogu film Wajdy jest, „Nocy i dni” nie ma.
Jadwiga Barańska: Za „Hrabiną Cosel”, wtedy ja oberwałam najmocniej. Tak mi dołożyli, że to się w głowie nie mieści. „Jest tak brzydka, że nie miała prawa tego grać”, pisali. Cóż życie to cudowne spotkania z ludźmi, ale i wielkie rozczarowania.

– Pan ma w sobie głód poznawania ludzi. Od połowy lat osiemdziesiątych wykłada w prestiżowej amerykańskiej uczelni UCLA w Los Angeles. Wychował Pan ludzi, którzy trzymają Oscara.
Jerzy Antczak:
I to jest najwspanialsze. Muszę pracować. Gdybym zobaczył, że jestem emerytem, wstaję rano i nie odbieram telefonu, to byłoby nie do wytrzymania. Prawda jest taka, że zawsze lubiłem pracować. A reżyserując, wprowadzam się w pewnego rodzaju trans. Mam klapy na oczach. Jak koń. I nie czuję zmęczenia. Być może to geny ojca? Film to jest jak być na wojnie. On dzielił ludzi na dwie kategorie. Takich, z którymi chciałby pójść na wojnę. I tych, z którymi by się na nią nie wybrał. Bo jeżeli mam przed sobą pole minowe, na którym leży mój kolega, to wiem, że muszę po niego pójść. A ja zawsze stałem z moimi ludźmi tam, gdzie trzeba było. Nie usłyszałem: „Panie Jerzy, jesteśmy tacy zmęczeni”. Moja ekstremalność służyła sztuce. Nie była wykalkulowana. Jestem nienaprawialny w swoich wadach. Nie było takiej chwili, żebym zastanawiał się, co dalej? Wierzę w przeznaczenie. „Wystrzał”, „Mistrz”, „Epilog Norymberski”... wszystko to przychodziło do mnie samo. Stawało na mojej drodze. A ja tylko się schylałem i mówiłem: Muszę zrobić.
Jadwiga Barańska: Ach, ci mężczyźni. Bez względu na wiek są strasznie próżni. Im się wydaje, że jeśli nie spełnią się w swojej pracy, nie będą doceniani, to nie istnieją.

– Mąż mówi o pani: „Nie istniałbym bez Barańskiej”.
Jerzy Antczak:
I podpisuję się pod tym. Nie dlatego, żebym jej komplementy prawił. Daje mi nie raz w dupę, że hej. Żaden mężczyzna nie lubi być pouczany. A Barańska czasem mi mocno dokłada, bo ona jest ekstremalna. Uporządkowana do granic. Zbiera papierki z ulicy, poprawia mnie, kiedy powiem coś niegramatycznie. Bywa, że słyszę: „Przestań już mówić” (śmiech).
Jadwiga Barańska: Bo on fruwa w powietrzu. Nie rozumie, co to znaczy sto dolarów, a co tysiąc.
Jerzy Antczak: Mam na uniwersytecie pensję, z której odkładałem co nieco na czarną godzinę. A teraz kryzys zabrał mi 40 procent mojej emerytury.
Jadwiga Barańska: Żeby było jasne, on się tym w ogóle nie przejmuje. A ja? Ostatnio często myślę o przemijaniu. „Panie Boże, jeżeli nie możesz dać mi więcej, nie zabieraj tego, co mam”.

Rozmawiała Monika Kotowska

Redakcja poleca

REKLAMA