"Utalentowana" fragm. 2

Wiatr smagał bezlitośnie i trudno było utrzymać równowagę, ale Rumi uczepiła się melodii jak koła ratunkowego, a swojsko brzmiące cyfry grzały ją znajomym ciepłem...
/ 08.02.2008 15:57



2.
(...)
Gdyby jej kontakty z rówieśnikami rozrysować za pomocą diagramu Venna, Rumi nie mieściłaby się nawet w zewnętrznej części okręgu. Nie to co w Indiach, gdzie wszyscy chcieli się z nią bawić i słuchać jej opowieści. Tutaj nikt się do niej nie odzywał, nikt w całym Cardiff (rodzice oczywiście się nie liczyli, a Nibu — jeżeli wziąć pod uwagę brata — i tak nie umiał jeszcze mówić); no, może z wyjątkiem Simona Bridgemana i Christophera Palmera, którzy też zresztą mieli opinię kujonów. Ale nawet oni rozmawiali z nią tylko poza szkołą, bo bali się narażać na głupie żarty, że to ich dziewczyna, czy coś takiego. Była samotna. A winę za to ponosił nie tylko jej ojciec. Jeżeli na przykład teraz czekała przed bramą, zawstydzał ją już sam fakt, że tu stoi, ubrana jak jakiś dziwoląg — w koronkową sukienkę, grube wełniane rajtuzy, z długimi włosami wymykającymi się spod złotej wsuwki, którą Śrina wpinała jej co rano nad prawym uchem.

Rumi nie miała wpływu na to, w co była ubrana. Kiedy dwa lata temu pojechała do Indii, wraz z nią wróciły do Cardiff indyjskie stroje, luźno uszyte, żeby za szybko z nich nie wyrosła. Maheś powiedział, że tak będzie taniej. I choć czas spędzony w Indiach był najwspanialszym okresem w jej życiu, jedynym jego minusem były właśnie te ubrania. Nie dość, że ciągle marzła, to jeszcze stała się dla wszystkich pośmiewiskiem — zamiast w dżinsach czy ogrodniczkach musiała chodzić w sztucznych, błyszczących tkaninach, a grube okulary, refundowane przez kasę chorych, przepełniały już długą listę powodów do wstydu. W walce, w której stawką jest podwórkowe być albo nie być, takie sprawy mają ogromne znaczenie. One wszystkie chcą być takie same, myślała. Takie same, same, tasame, satame głupie dziewczyny. Te same, satame. Katasame. To bolało.
Rumi usunęła się więc w cień i jej świat zaczął ograniczać się do dumnej i logicznej czynności, jaką było gromadzenie książek typu "Z matematyką na ty" — serii, w której wyprzedzała resztę klasy przynajmniej o siedem zeszytów.



Spojrzała znowu na zegarek. Teraz miała już 10 lat, 2 miesiące, 13 dni, 2 godziny, 48 minut i 4 sekundy. W myślach zanuciła "Liczbową piosenkę" — kołysankę, którą znała od dziecka. Od jednego do szesnastu melodia przypominała ciągle rosnący wykres schodkowy, a potem śpiewało się ją na jednym tonie, aż do samego, pocieszająco monotonnego zakończenia. Wiatr smagał bezlitośnie i trudno było utrzymać równowagę, ale Rumi uczepiła się melodii jak koła ratunkowego, a swojsko brzmiące cyfry grzały ją znajomym ciepłem. 1 i 1 to 2. 2 i 2 to 4. 4 i 4 to 8. 8 i 8 to 16 — a 16 i 16 to 32. W głowie pojawiały się kolejne liczby, a ona ciągnęła piosenkę dalej i dalej, rozkoszując się jej prostotą. To były proste, parzyste liczby, powstałe z pomnożenia przez 2: 32 i 32 to 64... 128... 256... 512. Pięćset dwanaście — jaka piękna liczba. Taka przyjazna. Jak ręce taty, duże, ciepłe, otwarte, z siatką linii i bruzd, ręce, w które wtulała twarz, kiedy siedziała z rodzicami w ich łóżku, w niedzielne poranki. Udawał nimi szczęki krokodyla, który tylko czeka na to, żeby ją pożreć. Rachunki w pamięci i poprawne odpowiedzi nie były jeszcze wtedy jego obsesją. Przeciągał się leniwie, szeroko ziewał i bawił się z nią wesoło.
Zza rogu wyjechał samochód i zatrzymał się na światłach. Rumi podniosła torbę i ze spuszczoną głową szybko ruszyła w jego stronę.

Od kiedy Nibu zaczął chodzić do żłobka, Rumi nie mogła wracać po szkole do domu, bo nie było tam nikogo, kto by się nią zajął. Dlatego rodzice ustalili, że będzie chodzić do biblioteki i przez dwie godziny (od szesnastej do osiemnastej) pracować tam nad dwudziestoma wyznaczonymi przez ojca zadaniami. Nowy reżim miał z punktu widzenia Rumi wiele zalet. Przede wszystkim, wykładniczo wzrastało prawdopodobieństwo, że będzie mogła wracać ze szkoły z Johnem Kemble’em, do którego wzdychały wszystkie dziewczyny w klasie. Jej własny status oznaczał, że nie miała żadnych szans, żeby z nim porozmawiać, ale gdyby znaleźli się sam na sam, może wtedy okazałby jej więcej sympatii. Kemble mieszkał koło biblioteki, więc wystarczyłoby, żeby pojawili się przy wyjściu ze szkoły mniej więcej o tej samej porze, a mogłaby iść z nim przynajmniej sześć minut. Zastanowiła się. Prawdopodobieństwo mogło tu wynosić 2 do 7. A może 3 do 14, czyli 3 dzielone przez 14. Jeśli się zastanowić, 1 przez 14 to byłoby jakieś 0,0714, czyli 3 dałoby 0,2142. Zmarszczyła czoło. Nie sądziłam, że tak mało, pomyślała.
(...)

Fragment książki Nikity Lalwani "Utalentowana" w przekładzie Olgi Masoń (Wydawnictwo Literackie 2008; premiera: 21 lutego).

Czytaj także: 1. fragment "Utalentowanej", 3. fragment "Utalentowanej"