Nasz pierwszy miesiąc

Te słowa zapamiętam na całe życie: Pani Bożenko, moim zdaniem, to piąty tydzień ciąży.
/ 16.03.2006 16:57
 
Jestem zastępcą redaktor naczelnej „Twojego Dziecka”. Długo pisałam o ciąży, teraz przeżywam ją sama. I chcę podzielić się z Wami moimi uczuciami.

Wszystko zaczęło się od tego, że zachorowałam. Tak długo pociągałam nosem, że wreszcie poszłam do lekarza. Dostałam zwolnienie i kilka recept. No i w aptece stało się coś dziwnego... Farmaceutka zapytała, czy mam pewność, że nie jestem w ciąży, bo leki, które przepisał mi lekarz, są szkodliwe dla płodu. Pewności nie miałam, więc poprosiłam o test, ale zaskoczyło mnie to, że w ogóle powiedziała mi o przeciwwskazaniach – to zdarzyło mi się po raz pierwszy. Zwykle po prostu kupowałam leki i już. Ręka Opatrzności? Wyszłam więc z apteki z reklamówką lekarstw, testem w kieszeni i gonitwą myśli w głowie. Co będzie, jeśli jednak okaże się, że jestem w ciąży? Nie mogłam tego wykluczyć.
Od tylu miesięcy chciałam zobaczyć dwie kreski na teście (przykładnie łykałam kwas foliowy), ale teraz nie – przecież chorowałam. Szłam więc do domu jak na egzamin z gramatyki historycznej (w czasie studiów żadnego nie bałam się bardziej). Odłożyłam test na rano (teoretycznie żeby był bardziej wiarygodny, ale tak naprawdę dlatego, że nie miałam odwagi go zrobić). No i rano wreszcie nadeszło. To był piątek,
a na teście pojawiły się dwie kreski.
Miałam 95 proc. pewności, że będziemy mieć dziecko (pozostałe 5 proc. wystarczyło jednak, by podsycać moje niedowiarstwo). Bałam się, cieszyłam, nie dowierzałam i... nie potrafiłam wydusić z siebie słowa. Sławek co najmniej sto razy zapytał, dlaczego jestem smutna. Zamiast przygotować uroczystą kolację, dać mu maleńkie buciki i powiedzieć: „Kochanie, będziemy mieć dziecko”, ja po prostu pokazałam mu test. Mało romantycznie. Ale tak ładnie się ucieszył, że i mnie zrobiło się raźniej. Pokazaliśmy test z dwoma kreskami rodzicom. Mamy się popłakały (więc i ja też). Szkoda, że nie doczekał tego tata Sławka…
Kiedy wcześniej wyobrażałam sobie, jak to będzie „być w ciąży”, wydawało mi się, że na pewno poczuję się jakoś wyjątkowo. A tu nic. Było dokładnie tak, jak wczoraj i przedwczoraj. Bałam się, że to mnie dyskwalifikuje jako ciężarną. No bo czy to możliwe, żeby być w ciąży i czuć się jak nie w ciąży? Sławek nie bardzo rozumiał, o co mi chodzi, ale słyszał, że przyszłe mamy nie są okazami równowagi emocjonalnej, więc zachowywał stoicki spokój. Najgorsze, że ja tak naprawdę nie potrafiłam mu wytłumaczyć, czego tak naprawdę od niego i siebie oczekuję, więc... płakałam.

Z dnia na dzień ja, nocny marek, zaczęłam zasypiać razem z kurami. Typowe w ciąży? Wiedziałam, że tak (w końcu sześć lat pracy w redakcji „Twojego Dziecka” przygotowało mnie teoretycznie do bycia mamą). Teraz jednak konfrontuję teorię z praktyką i nic nie wydaje mi się takie oczywiste.
Przez następne kilka dni nie dowierzałam, że jestem w ciąży. Wiedziałam, że to idiotyczne, ale codziennie oglądałam brzuch. Rósł mi jednak tylko biust. Z innych objawów pojawiły się też poranne mdłości (w poradnikach pisze się jeszcze o zaparciach, ale w tej kwestii nie byłam typową ciężarną). Kiedyś pisałam, że na nudności pomaga herbata z imbiru, zjedzenie czegoś tuż przed wstaniem rano z łóżka itd. Ale mnie nic nie pomagało. Z dnia na dzień było gorzej. A najgorzej było pod wieczór. Sławek okazał się aniołem, bo nie irytowało go moje powtarzane co chwila: „Niedobrze mi”. Pytał: „Jak się czujesz?”, odpowiadałam: „Niedobrze mi”, mówił: „Kocham Cię”, słyszał: „Niedobrze mi”.
Jak na zbawienie czekałam na wizytę u lekarza. Czułam, że będę mieć stuprocentową pewność, że ja i Sławek zostaniemy rodzicami, dopiero wtedy, gdy usłyszę to od niego. I usłyszałam. Te słowa zapamiętam na całe życie: „Pani Bożenko, moim zdaniem, to piąty tydzień. Wszystko jest w porządku. Gratuluję!”. To było niesamowite! Moje dziecko ma już maleńkie płetwiaste paluszki, zanika mu ogonek... Nagle dotarło do mnie to, że jego życie zależy ode mnie. Na szczęście infekcja była banalna, bez gorączki, więc nie miała wpływu na jego rozwój. Ufff... Postanowiłam jednak: od dziś koniec z kawą, colą, serem pleśniowym, tatarem i orzeszkami ziemnymi. Co gorsza lekarz powiedział, że koniec też z rowerem (sama wiem, że ryzyko upadku jest duże
i nie warto ryzykować, ale ja tak lubię rowerowe wypady do lasu). No i trzeba powiedzieć znajomym, że pojadą w Dolomity bez nas. Trudno. Chyba powinnam pójść do osiedlowej apteki i podziękować pani farmaceutce. Dzięki niej nie wzięłam leków, które mogłyby zaszkodzić naszemu maleństwu.

Bożena Mucha
Tagi: ciąża