Z życia wzięte - prawdziwe historie i opowiadania o Wielkanocy

Z życia wzięte - opowiadania fot. Fotolia
Z wielką radością czekam zawsze na Wielkanoc. Bo to czas, kiedy moje dzieci, które rozjechały się po świecie, wracają do domu. I znów jest cudownie, jak kiedyś...
/ 13.04.2017 15:03
Z życia wzięte - opowiadania fot. Fotolia

Lubię, kiedy w wysprzątanym mieszkaniu zaczyna pachnieć wiosną. Tak jak dzisiaj. Właśnie skończyłam ostatnie porządki, zmieniłam firanki i ustawiłam na stole bukiet srebrnych bazi, które na bazarku kupił mój mąż. Wiosna zawsze kojarzy mi się z Wielkanocą.

Pierwsze cieplejsze dni i mocniej przygrzewające promienie słońca przypominają mi najmilsze chwile mojego życia. W taki właśnie dzień poznałam Tadeusza. Byliśmy jeszcze nastolatkami, mieszkaliśmy w jednej wiosce. W śmigus-dyngus razem z innymi chłopakami ganiał dziewczyny z wiadrami pełnymi wody. Do dziś pamiętam, jak Tadek chlusnął na mnie wielką strugą i zmoczył mnie od stóp do głów. Śmiałam się, ale zaraz zrobiło mi się zimno. Podszedł wtedy do mnie, podał swoją kurtkę i odprowadził do domu. Następnego dnia przyszedł zapytać, jak się czuję i tak jakoś zaczęliśmy się spotykać. Ach, ile to już lat minęło od tamtych czasów...

Nie mam męża ani dzieci. Mam za to kochanka i dobrze mi z tym


Pobraliśmy się pięć lat później, oczywiście na Wielkanoc. Zamieszkaliśmy w pobliskim miasteczku, w bloku. Wkrótce na świat zaczęły przychodzić nasze dzieci: 35-letnia dziś Emilka, 33-letni Łukasz, 28-letni Paweł i 23-letnia Hania. Mąż pracował w fabryce, a ja zajmowałam się domem. Nie było nam lekko. Ledwie starczało na jedzenie, ubrania dzieci nosiły jedno po drugim. Właściwie nigdy w życiu się nie wyspałam. Bo, gdy dzieci były małe, wstawałam razem z nimi skoro świt. Kiedy były starsze, zaprowadzałam je na ósmą do szkoły. Wcześniej jednak kupowałam trzy, cztery bochenki chleba na śniadanie i kanapki do szkoły, dwa litry mleka, margarynę, czasem trochę parówkowej, którą kroiłam w cienkie jak papier plasterki. Ale dzieci zawsze były schludnie i czysto ubrane, miały odrobione lekcje. Wiele razy słyszałam od sąsiadów, jak dobrze są wychowane.


Szybko stały się samodzielne, zaczęły pomagać sobie w lekcjach. A i ja z czasem miałam w nich coraz większe wsparcie. Emilka pomagała mi gotować, sprzątać i rozwieszać pranie. Chłopcy chodzili po zakupy, trzepali dywany, myli okna. A ja miałam więcej czasu, aby zająć się szyciem – dorabiałam w ten sposób do pensji męża, a i dla moich dzieciaków też wiele rzeczy uszyłam. Nasz dom tętnił życiem.
Zwłaszcza przed Wielkanocą robił się ruch. Zawsze zagniataliśmy dużą ilość ciasta drożdżowego. A ponieważ potrzeba do tego sporo siły, wyspecjalizowali się w tym chłopcy. Potem dzieliłam ciasto na kilka części. Do jednej dodawałam rodzynki i piekłam baby, druga część szła na makowce. Z trzeciej robiliśmy małe, nadziewane kapustą i boczkiem, bułeczki, które pomagały mi lepić córki.

Te prace bardzo nas do siebie zbliżały. To wtedy usłyszałam od Hani, że pierwszy raz się zakochała, a od Emilki, że chciałby kiedyś mieć taką rodzinę, jak nasza. W Wielkanoc razem szliśmy na rezurekcję do kościoła, później było uroczyste śniadanie. Z czasem dzieci dorosły i rozjechały się po świecie. Emilka po studiach została w Poznaniu, wyszła za mąż, pracuje w banku. Ma dwie córki, 8- i 5-letnią. Łukasz i Paweł wyjechali do pracy do Irlandii. Łukasz zabrał tam żonę i 4-letniego synka. Paweł nie ma jeszcze dzieci, ale ma dziewczynę. Hania studiuje we Wrocławiu, mieszka w akademiku.

Córki odwiedzają nas dość często, ale na co dzień jesteśmy z mężem sami. Mamy dużo wolnego czasu, teraz odpoczywamy po ciężkich latach pracy. Lubimy czasem usiąść przy herbacie i powspominać, jak było kiedyś. Jesteśmy dumni, że udało nam się wychować czwórkę tak udanych, kochanych dzieci. I zawsze z radością czekamy na Wielkanoc. Bo wtedy wszystkie się do nas zjeżdżają.

Nasze wesele było katastrofą... kończyło się rozwodem

I choć zwykle mam mnóstwo pracy z przygotowaniem drożdżowych wypieków i innych pyszności, nie odczuwam zmęczenia. Bo przyćmiewa je radość, że znów zobaczę całą moją gromadkę, powiększoną o ich małżonków i dzieci. Że znowu dom wypełni się gwarem i śmiechem dzieci. Myślę wtedy często, „Boże, jak to dobrze, że ich mam!”... W wychowanie dzieci włożyłam dużo wysiłku i pracy, ale, kiedy zasiadamy przy wielkanocnym stole, cieszę się, że tak właśnie ułożyło się moje życie.


Właśnie usłyszałam dzwonek u drzwi! Biegnę otworzyć. Ciekawe, kto pierwszy przyjechał?

Redakcja poleca

REKLAMA