Z życia wzięte - prawdziwe historie i opowiadania

Z życia wzięte fot. Fotolia
Niektórym może się wydawać, że praca detektywa to tylko strzelanki, pościgi, adrenalina... Tak, ale na filmach. W życiu jest trudniej, bo to także dylematy moralne!
/ 28.05.2013 10:08
Z życia wzięte fot. Fotolia
Typowe sprawy są nudne, to fakt. Ale prawdę mówiąc, wolę właśnie takie. Te niecodzienne są z pewnością bardziej interesujące i nigdy nie wiadomo, co nas może zaskoczyć. W typowych zaś już na początku prawie wszystko jest jasne. Jako świeżo upieczony prywatny detektyw nie mogłem specjalnie wybrzydzać i musiałem brać praktycznie każdą sprawę, zanim sobie wyrobię markę i nazwisko. Nie lubię do niej wracać myślami, ale czasem pamięć sama się narzuca ze wspomnieniami, przed którymi trudno uciec.

– Porwano mi dziecko – to były pierwsze słowa, jakie wypowiedziała ta kobieta, kiedy weszła do mojego gabinetu.
– Rozumiem – odchrząknąłem, bo z wrażenia odebrało mi głos. – Ale to sprawa dla policji. Zawiadomiła ich pani?
– No co pan – prychnęła. – Oni akurat coś zrobią!
– Porywacze grozili, że zrobią krzywdę dziecku, jeśli zgłosi to pani policji?
– Nie. I nie porywacze, tylko porywacz. Jeden.
– A w ogóle odzywał się? – drążyłem temat.

Okazało się, że także nie. To było dość zagadkowe. Skąd zatem wiedziała, że córeczka została porwana, a nie zaginęła albo gdzieś sobie poszła?
– To mój mąż – padło wyjaśnienie.
– Zabrał ją z przedszkola i gdzieś wywiózł. Pozbawiłam go ponad rok temu praw rodzicielskich, ale on nie chce się z tym pogodzić.
Odetchnąłem nieco. To znaczyło, że po pierwsze, dziecku raczej nie zagraża niebezpieczeństwo, a po drugie, niekoniecznie musiało dojść do porwania. Nurtowało mnie tylko, dlaczego kobieta mająca pełne prawo upomnieć się o małą, nie zgłosiła sprawy na policję.
– Mój mąż to glina! – Ta informacja o wiele mniej mi się spodobała. – Mam to zgłaszać jego koleżkom? Prędzej go ostrzegą, niż zaczną szukać!

No tak, to miało ręce i nogi. Powinna zgłosić sprawę do najbliższej komendy, a właśnie w niej pracował jej były mąż. Sprawiedliwość sprawiedliwością, ale z własnego doświadczenia wiedziałem, że policjanci niechętnie podejmują działania przeciwko swoim kolegom, nawet w sprawach ewidentnych przestępstw. To taka solidarność zawodowa, na którą trudno cokolwiek poradzić. Pewnie w końcu zaczęliby szukać dziecka, szczególnie gdyby matka udała się do prokuratury, ale z pewnością czynności wykonywaliby z mniejszym entuzjazmem niż normalnie.
– A poza tym – dodała po chwili – jakoś mi wcale nie zależy, żeby ten głupek stracił robotę. Chociażby dlatego, że kto mi wtedy będzie płacił alimenty?
– A próbowała go pani szukać na własną rękę?
– A jak pan myśli? Pewnie, że próbowałam! Odwiedziłam wszystkie miejsca, w których mógłby być, nękałam wszystkich znajomych i przyjaciół! Kamień w wodę! A ja martwię się o małą.
Sprawa była niezręczna, bez wątpienia. W innej sytuacji mógłbym szukać informacji u znajomych porywacza, w przypadku policjanta musiałem zachować najdalej idącą ostrożność. Owszem, gdyby mąż klientki nie miał najlepszych notowań u kolegów, wtedy jakoś bym sobie poradził ze zbieraniem wiadomości, ale istniała jednak możliwość, iż jest w pracy lubiany, uważany za świetnego kumpla, a wtedy lojalność wzięłaby na pewno górę. Tak to już jest w mundurowych resortach. No i w dodatku kobieta absolutnie nie życzyła sobie, abym węszył na komendzie wśród jego kolegów.

Musiałem znaleźć jakiś punkt zaczepienia, ale ani rodzina klientki, ani jej znajomi nic nie wiedzieli. To mnie nie dziwiło. Porywacz pracował w wydziale kryminalnym, a tam towarzystwo bywa mocno hermetyczne, niechętnie dopuszczają kogoś z zewnątrz. Do rodziny sprawcy z kolei mogłem nawet się nie zbliżać, jego matka i siostry były bardzo cięte na moją zleceniodawczynię. Miałem ochotę oddać zaliczkę i wycofać się ze sprawy, niech kobieta zawiadamia sąd, prokuraturę i kogo tylko chce. Nie zamierzałem pchać się w taką bryndzę. Ale kiedy już się zdecydowałem i sięgnąłem po telefon, coś mnie zakłuło w duszy. Tak łatwo odpuścić?

Na szczęście świat jest mały, a na pewno mniejszy, niż nam się często wydaje. Odruchowo zacząłem oglądać stronę internetową komendy, w której pracował mąż klientki. Nie wiem sam, dlaczego przyszło mi to do głowy. Chyba właśnie dlatego, że nie miałem lepszego pomysłu na działanie. I wtedy nagle w oko wpadło mi znajome nazwisko. Jakub Michalski, aspirant w wydziale do spraw nieletnich… Ten sam? Co mi szkodziło sprawdzić? Zadzwoniłem do dyżurnego, żeby dowiedzieć się, kiedy Kuba będzie miał służbę.

Pracowaliśmy razem w komendzie miejskiej, zanim odszedłem z pracy. Nie byliśmy nigdy jakoś specjalnie blisko, ale lubiłem Kubę, miał opinię dobrego gliniarza. W pierwszej chwili mnie nie poznał, ale zaraz potem wstał zza biurka z szerokim uśmiechem.
– Witaj! – zawołał.
– Co też cię do nas sprowadza? Słyszałem, że zostałeś prywatnym łapsem.
– Każdy orze jak może – odpowiedziałem sentencjonalnie.
A potem dyskretnym ruchem głowy wskazałem drzwi. Nie chciałem mówić przy drugim oficerze, zajmującym biurko pod oknem. – Pogadamy?

Kiedy wyłuszczyłem mu sprawę, pokręcił głową.
– Cholera – powiedział. – Tego Lipskiego znam od pół roku, od kiedy się tutaj przeniosłem. Gdybym miał coś o nim powiedzieć, to tyle, że chłop jest porządny. Za to ta jego była żonka nie ma wśród chłopaków najlepszej opinii. Wiesz, jak to jest. Rozwiodła się z nim, zabrała mu dzieciaka i prawa rodzicielskie, pozbawiła wszystkiego. Święty nie był. Pił, może ją nawet czasem potrącił… Nie usprawiedliwiam go. Ale ma baba rację co do jednego: nikt by tutaj nie palił się do pomocy. W sumie dobrze, że poszła do ciebie, a nie poleciała od razu do prokuratury czy wydziału wewnętrznego.
– Nie chce, żeby stracił robotę – wyjaśniłem. – O dziecko chyba się bardzo nie obawia, ale wiesz, jednak się martwi, to w końcu matka.
– Kurczę, może nie jest taka zła… – zamyślił się Kuba.
Nie wyprowadzałem go z błędu, co do finansowych motywacji wstrzemięźliwości mojej klientki. W końcu chodziło o to, żeby znaleźć porywacza, za to mi płaciła.
– Spróbuję się czegoś dowiedzieć – powiedział Kuba. – Nie widziałem go przez ostatnie parę dni, może wziął urlop? Wiesz, ma kłopoty z alkoholem. Jak wielu z nas… czasem idzie odpocząć. Dobra, odezwę się, jak tylko coś będę wiedział.
Zadzwonił tego samego dnia. I bardzo dobrze, bo klientka zaczęła się już niecierpliwić i przebąkiwać o bardziej radykalnych środkach. Zapewniłem ją więc, że na pewno w ciągu paru dni znajdę dziecko i porywacza. Nie miałem pojęcia, czy mi się uda, ale co tam. Dziecku pod opieką ojca nie powinna stać się krzywda. To założenie: „nie powinno” jednak mnie mocno niepokoiło. Kuba powiedział przecież, że Lipski miał problem alkoholowy.
– Wiem, gdzie może być – oświadczył mój dawny kolega z pracy. – Niedawno kupił za miastem niedużą działkę z całkiem porządną budą do mieszkania na lato, jego żona na pewno o niej nie wie.
Podał mi adres.

Działkę znalazłem bez problemu. Gorzej, że leżała na uboczu, trudno mi więc było prowadzić bezpośrednią obserwację. Jednak nawet z daleka widać było, że nie jest opuszczona. Z domku co jakiś czas wychodził wysoki, szczupły mężczyzna. Twarzy nie mogłem rozpoznać nawet przez lornetkę, ale sylwetka pasowała do opisu byłego męża klientki. W pewnej chwili zobaczyłem także dziecko. Dziewczynka nie wydawała się zalękniona, przynajmniej z tej odległości. Bawiła się jakąś lalką, potem zaczęła stawiać babki z piasku, którego niewielka górka znajdowała się obok baraku.

Zacząłem się zastanawiać, czy powinienem tu przywieźć klientkę. W zasadzie umowa tego nie zawierała, ale z drugiej strony – jestem w podobnych sprawach zobowiązany ujawniać wszelkie uzyskane informacje. Po chwili porzuciłem jednak tę myśl. Trudno. Może lepiej będzie, jeśli spróbuję sam to załatwić? Nie chciałem jednak robić nic na siłę. Dziecko wyglądało na zadowolone, a facet na trzeźwego. Zamiast więc zajeżdżać z piskiem opon, jak to się widzi na filmach, poszedłem nieśpiesznie w stronę działki. Kiedy się zbliżyłem, mężczyzna, układający do tej pory jakieś deski, wyprostował się, patrzył na mnie.
– Dzień dobry – zagadnąłem niezobowiązująco: – Ładna działka.
– Czyli dał pan radę mnie znaleźć – odpowiedział spokojnie.
– Wie pan, kim jestem? – byłem nieco zdziwiony.
– Domyśliłem się – wzruszył ramionami. – Umiem obserwować, przecież jestem kryminalnym gliną. Siedział pan w samochodzie pół godziny, chociaż jest upał, a moja była przysłała mi przedwczoraj SMS-a, że wynajmie kogoś, kto mnie nakryje. Nie myślałem tylko, że stanie się to tak szybko. Liczyłem na jeszcze chociaż parę dni.
Spodziewałem się bardziej gwałtownej reakcji. Może nie od razu ataku, ale przynajmniej złości. A tutaj spokój i rezygnacja. Dziewczynka patrzyła na mnie, znieruchomiała nad wiadereczkiem.
– Zabierze pan tatusia? – spytała.
– Nie – zaśmiałem się z przymusem. – Nie bój się, nie zabiorę. Ale tatuś sam musi cię zawieźć do mamy, wiesz?
Skinęła poważnie głową.
– Wiem. Oni się bardzo pokłócili i nie mieszkają już razem. A ja bym chciała mieć mamusię i tatusia w domu.

Co miałem powiedzieć? Zatkało mnie i tyle. Wzruszenie? Pewnie tak. Ta cudowna, dziecięca naiwność…
– Ona nie chce, żebym spotykał się z małą – powiedział Lipski. – Wiem, spieprzyłem dużo, może nawet wszystko. Ani przed sądem nie wypierałem się winy, ani się nie będę wypierał teraz. Ale kocham Bożenkę… Najbardziej na świecie.
Westchnąłem ciężko.
– Zabieranie dziecka bez wiedzy matki to nie sposób na załatwienie sprawy.
– Wiem – odparł. – Nie powinienem, nie wolno, złamałem prawo i tak dalej. Ale serce mi pęka, kiedy nie widzę małej. Niech i ona poczuje, jak to jest tęsknić.
– Obawiam się, że za wiele ta sytuacja pańskiej byłej żonie nie powie. Musi się pan z nią po prostu dogadać.

Nie odpowiedział, zapatrzył się na córkę, a mnie zrobiło się go żal. Na pewno miał swoje za uszami, sam to zresztą przyznał. Wiedziałem też, jak wpływa praca w policji na funkcjonowanie w domu – też się przecież rozwiodłem, bo żona nie wytrzymywała moich dyżurów, telefonów w środku nocy, ciągłej nieobecności, a przede wszystkim nerwowości. Ale my nie mieliśmy dzieci. Lipski i jego była znajdowali się w trudniejszej sytuacji.
– Poszedłbym na waszym miejscu do terapeuty, negocjatora – powiedziałem. – Wie pan przecież, że to nieźle działa.
– Wiem – zaśmiał się gorzko. – A zdoła pan przekonać moją żonę, żeby się zgodziła na coś takiego?
Zamyśliłem się na chwilę, a potem odparłem zdecydowanie:
– Postaram się. Wy możecie się żreć, ale szkoda dziecka. Spróbuję…

Do dzisiaj nie wiem, czy moja rozmowa z klientką wniosła coś istotnego. Najpierw nie chciała mnie słuchać, uiściła należność i zamierzała wyjść, potem tylko kiwała obojętnie głową, a wreszcie rzuciła niechętnie, że zobaczy, czy się zgodzi. Lubię myśleć, że była to uwaga, za którą poszło jakieś działanie. Ale wspominać tej sprawy nie lubię. Prześladuje mnie smutny, pytający wzrok dziecka, zastygłego w bezruchu nad niedokończoną babką z piasku.

Redakcja poleca

REKLAMA