„Komornik odbierze nam dom, bo zadłużyłam się na 300 tys. zł, by mieć na leczenie dzieci. Miałam kraść albo się sprzedawać?”

Matka w długach fot. Adobe Stock
Niedawno odbyła się pierwsza licytacja komornicza ich domu. Chętnych na nieruchomość nie było, ale wkrótce odbędą się kolejne. Prędzej czy później stracą wszystko.
/ 30.10.2020 15:58
Matka w długach fot. Adobe Stock

Pierwszą pożyczkę, 3 tysiące, wzięłam 16 lat temu na wyprawkę dla adoptowanego dziecka. Potem były kolejne, bo córeczka wymagała leczenia. I tak wpadłam w spiralę długu. Dziś mam do oddania ponad 300 tysięcy złotych, a odsetki wciąż rosną...

– Mamo, czy adoptowane dzieci też mogą mieć marzenia? – kilka dni temu spytała ją 16-letnia Martynka.
Katarzyna spojrzała na nią zdziwiona.
– Oczywiście, córeczko. Może je mieć każdy – odparła. – A jakie jest twoje??
– Chciałabym mieć... przyjaciółkę.

Zrobiło się jej wtedy bardzo żal. Bo zdała sobie sprawę, że to marzenie może się nigdy nie spełnić. Martynka z powodu głębokiej niepełnosprawności i częstych ataków epilepsji wychodzi z domu tylko na zabiegi rehabilitacyjne, uczy się indywidualnie. Mogłaby poznać inne nastolatki przez internet, ale… Katarzyna już do końca życia będzie figurować na liście dłużników, zawsze też będzie tropiona przez windykatorów i komorników. Takim ludziom nikt nie podłączy komputera do sieci, nie sprzeda abonamentu. Tacy ludzie są po prostu wykluczeni.

Janusza poznała, gdy miała 17 lat. Pięć lat starszy, przystojny.

– Onieśmielał mnie – wspomina 38-letnia Katarzyna Zaręba z Pabianic. – Początkowo więc go unikałam. Ale on się nie poddawał. Był cierpliwy.
Pobrali się w 1993 roku. Oboje mieli już wtedy pracę i dach nad głową (mieszkanie po teściowej). Do szczęścia brakowało im tylko jednego – dzieci.?
– I tu pojawił się problem – wzdycha Katarzyna. – Staraliśmy się rok, dwa lata, trzy... W końcu zdiagnozowano u mnie schorzenie wywołujące poważne zaburzenia hormonalne, a w konsekwencji często niepłodność.

Katarzyna pracowała wtedy w szpitalu jako salowa. Pewnego dnia podeszła do niej koleżanka, mówiąc: „A wiesz, na porodówce jedna z matek porzuciła dziecko”.
– Pobiegłam tam natychmiast i już po chwili trzymałam w ramionach śliczną maleńką dziewczynkę – wspomina Katarzyna. – Zakochałam się w niej od pierwszego przytulenia…
Przez następne miesiące Katarzyna i Janusz załatwiali formalności adopcyjne i urządzali dziecięcy pokój.
– To na wyprawkę dla małej Martynki wzięliśmy pierwszy kredyt – mówi Katarzyna. – Trzy tysiące złotych.

Ze spłatą nie mieli kłopotów

Janusz, jako ślusarz, zarabiał dobrze, ona do wspólnego budżetu dorzucała swoją pensję. Tyle, że gdy Martynka miała 10 miesięcy…

 

– Wykryto u niej dziecięce porażenie mózgowe – mówi Katarzyna. – Istniało zagrożenie, że do końca życia będzie przykuta do łóżka. Trzeba było ją natychmiast leczyć i rehabilitować.
W ramach ubezpieczenia zdrowotnego przysługiwała jedna wizyta u fizykoterapeuty tygodniowo. Tymczasem Martynka wymagała codziennych kilkugodzinnych ćwiczeń! Potrzebowaliśmy na to pieniędzy. Wzięliśmy więc kolejny kredyt – 5 tysięcy.

Pożyczki spłacali regularnie, ale zaczęło brakować na czynsz. Sprzedali więc mieszkanie, które mieli po teściowej, i na spółkę z rodzicami Katarzyny kupili połowę zaniedbanego przedwojennego domku. Przypadł im w nim 40-metrowy lokal na piętrze. Liczyli, że małym kosztem zrobią szybki remont i wolni od opłat za czynsz odżyją finansowo.
– Niestety, czego się w tym domu nie tknęliśmy, zaraz się rozpadało – mówi Katarzyna. – Okna były wypaczone, dach przeciekał, podłoga się zarywała. W mury wchodził grzyb. Martynka zaczęła chorować.
Postanowili więc wziąć kredyt hipoteczny i dom porządnie wyremontować. Dostali 60 tysięcy złotych.
– Nowe okna i podłogi, ocieplony dach, piec… – wylicza Katarzyna.
– W domu zrobiło się zacisznie, córka przestała chorować. Dzięki codziennej fizykoterapii zrobiła ogromne postępy.

ani neurolog powiedziała nawet ostatnio, że patrząc na historię choroby, spodziewałaby się leżącego, obłożnie chorego dziecka, a nie utykającej wprawdzie, ale poruszającej się samodzielnie dziewczynki. Leczenie trzeba było jednak kontynuować. Janusz dwoił się i troił, brał zlecenia, nadgodziny. Dzięki temu spłacali raty kredytu, ale przestało wystarczać na bieżące potrzeby. Zaczęli więc zaciągać mniejsze pożyczki, żeby łatać domowy budżet.

– W 2006 roku stał się cud – mówi Katarzyna. – Ku zaskoczeniu lekarzy… zaszłam w ciążę! Szaleliśmy z mężem ze szczęścia.
Postanowili uregulować swoje sprawy finansowe. Połączyli wszystkie długi w jeden kredyt konsolidacyjny. Wyszło tego 116 tysięcy. Raty, 800 zł miesięcznie, były dla nich sporym obciążeniem, ale spłacali je regularnie. Szymon przyszedł na świat w 2007 roku. I wtedy… okazało się, że w czasie ciąży był źle ułożony. Urodził się z przykurczami, które trzeba było natychmiast rehabilitować. Oczywiście za ciężkie pieniądze.
– To właśnie wówczas straciliśmy kontrolę nad zadłużeniem – wzdycha Katarzyna.
– Ciągle brakowało nam pieniędzy. A dzieci musiały jeść! I trzeba było kontynuować ich leczenie! Pożyczaliśmy więc najpierw w kolejnych bankach, a potem w firmach parabankowych.

Jedne pożyczki szły na spłatę poprzednich. Do domu Zarębów zaczęli wydzwaniać windykatorzy. Spirala długu szybko się rozkręciła.

– Zapamiętałam szczególnie jeden taki telefon – wspomina Katarzyna. – Nie było nas akurat z Januszem w domu. Słuchawkę podniosła 11-letnia wówczas Martynka. Ktoś najpierw na nią nakrzyczał, a potem zagroził, że jeśli rodzice natychmiast się nie odnajdą, to przyjedzie zaraz z policją, która zabierze ją do domu dziecka. Nie muszę chyba mówić, jakim psychicznym wstrząsem była dla dziecka, które wie że zostało adoptowane, groźba umieszczenia w sierocińcu. Po powrocie zastaliśmy Martynkę skuloną pod łóżkiem, trzęsącą się z przerażenia, zapłakaną…

Dług Katarzyny i Janusza przekroczył już 300 tys. zł. Niedawno odbyła się pierwsza licytacja komornicza ich domu. Chętnych na nieruchomość nie było, ale wkrótce odbędą się kolejne. Prędzej czy później stracą wszystko, a nowy właściciel wykwateruje ich do lokalu zastępczego – mniejszego, zaniedbanego, położonego gdzieś na odludziu. Nikt im nie zwróci pieniędzy wydanych na remont. Katarzyna będzie musiała zapisać Martynkę do innej szkoły, załatwić dla niej indywidualne nauczanie, leczenie i rehabilitację. Szymek trafi do nowego przedszkola. Zaczną wszystko od nowa. Prawie wszystko… Bo dług, choć nieco mniejszy, pozostanie z nimi na zawsze.

Zbyt duży, by mogli go spłacić. Od czasu licytacji każde auto parkujące pod bramą, dzwonek do drzwi czy dźwięk telefonu powoduje, że serca skaczą im do gardeł. Czy to windykator? Prywatny detektyw? Nowy właściciel Janusz nie wytrzymał napięcia i popadł w depresję.
– Paradoksalnie, to właśnie jego choroba spowodowała u mnie przełom – mówi Katarzyna. –

Uświadomiłam sobie, że jeśli i ja się załamię, ucierpią na tym dzieci. Dlatego postanowiłam żyć jak najnormalniej się da. Wbrew czającemu się we mnie lękowi o przyszłość, wbrew ponurej rzeczywistości. Wyrzucą nas stąd? Trudno. Urządzimy się jakoś gdzie indziej. Najważniejsze, żeby dzieci czuły się kochane i akceptowane. Tylko wtedy nasza rodzina przetrwa.

Więcej listów do redakcji:
„2 lata po ślubie mój ukochany mąż zginął w wypadku. Teściowa chce odebrać mi mieszkanie, bo było jej syna”
„Odszedłem od żony, bo… mi się znudziła. Zamiast nudnej żony miałem teraz w łóżku o 20 lat młodsze dziewczyny”
„Zrobiłem dziecko dziewczynie, do której nic nie czułem. Syn miał 2 lata, gdy zginęła w wypadku. Zostałem z nim sam”

Redakcja poleca

REKLAMA