„Moja żona myśli, że wychowałem się w domu dziecka, ale naprawdę byłem w więzieniu za zabicie własnego ojca...”

mężczyzna z mrocznym sekretem fot. Adobe Stock
Marzena jest dobrą i opiekuńczą kobietą, może trochę naiwną. Dlatego nigdy nie zadaje pytań, wierzy w to, co jej mówię.
/ 05.11.2020 14:58
mężczyzna z mrocznym sekretem fot. Adobe Stock

Dzisiaj znów spóźniłem się do domu na kolację, bo szef zatrzymał mnie po godzinach w pracy. W jednym z należących do niego bloków zepsuła się winda, nasz drugi elektryk był zbyt chory, żeby przyjechać, więc cała robota spadła na mnie.
– Cześć, kochanie! – przywitała mnie żona. – Podgrzeję ci placek po węgiersku.
Jak zwykle przyjęła moje spóźnienie ze stoickim spokojem. Bez słowa skargi wzięła na siebie przygotowanie kolacji dla dzieci i odrobienie z nimi prac domowych. Moja kochana, cierpliwa żona, prawdziwa ostoja naszej rodziny.
– Co ja bym bez ciebie zrobił! – przytuliłem ją mocno.
– No już, już – wyswobodziła się z moich objęć. – Maciuś na ciebie czeka… – powiedziała, znikając w kuchni.
– Jeszcze nie śpisz, smyku? – zdziwiłem się.

Każdy ma jakichś rodziców

Mój ośmioletni syn pochylał się nad rodzinnymi albumami. Kiedy wszedłem, podniósł głowę i obdarzył mnie ciepłym uśmiechem swojej matki. „Jakiś ty do niej podobny…” – przebiegło mi przez głowę.
– Potrzebuję cię, tato – odpowiedział poważnie. – Za dwa dni muszę oddać pracę o drzewie genealogicznym, a ty nie masz dla mnie czasu. Rodzinę mamy już rozrysowałem, a kogo mam wpisać obok ciebie?
– Przecież już o tym rozmawialiśmy – starałem się mówić spokojnym tonem. – Synku, ja nie mam rodziny, wychowałem się w domu dziecka i nie wstydzę się tego. Jedne dzieci mają oboje rodziców, inne wychowują dziadkowie lub ciocie albo samotni ojcowie czy mamy. Ja znam tylko dom dziecka, pana kierownika, wychowawców i dzieci takie jak ja.
– Każdy ma jakichś rodziców – odparł rozsądnie mały.

Wiedziałem, że tak łatwo nie wywinę się od odpowiedzi. Może młodsza córka odpuściłaby, uznając dom dziecka za wyczerpującą informację, ale Maciek był zbyt bystry i dociekliwy, żeby dać się zwieść. Nagle poczułem zmęczenie. Chciałem jak najszybciej zjeść kolację, wskoczyć pod prysznic i zanurzyć się w ciepłej pościeli, ale syn nie odpuszczał. „Dzieci bywają czasem bezlitosne” – pomyślałem, siadając na krześle obok niego.
– Owszem, masz rację, nawet ja mam rodziców – zacząłem. – Tylko że dawno temu, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, wyrzekli się mnie i oddali do placówki. Nie chcieli mieć takiego syna jak ja, więc i ja postanowiłem o nich zapomnieć. I wiesz co? Wcale za nimi nie tęsknię, bo mam was: ciebie, Basię i mamę. I bardzo was wszystkich kocham – zacząłem go łaskotać. Maciuś parsknął śmiechem. Wiedziałem, że jeszcze chwila i zapomni o swoim pytaniu, a wyrozumiała Marzena, chcąc oszczędzić mi kolejnej trudnej rozmowy, wymyśli, co wkleić w drzewo genealogiczne syna.

– Właściwie Maciek ma rację. Ty naprawdę nie chcesz poznać swoich rodziców? Swoich korzeni? – zapytała mnie tuż przed snem żona.
– Proszę cię, skończmy już – burknąłem rozdrażniony. – Miałem ciężki dzień. Ale jeśli chcesz wiedzieć, to nie, nie jestem ciekawy swoich rodziców. Nie chcę ich odszukać ani dowiedzieć się, jakimi są ludźmi. Wystarczy mi ta garstka wspomnień i fakt, że mnie porzucili.

Żona od razu przeprosiła mnie i wtuliła się w moje ciało, sądząc zapewne, że w ten sposób doda mi otuchy. Właśnie za tę opiekuńczość i pewnego rodzaju naiwność ją kochałem. Nigdy nie pomyślała, że mógłbym ją oszukać. Brała za pewnik każde moje słowo, nie doszukując się dziury w całym i nie drążąc niepotrzebnie. Wiedziałem, że po tej rozmowie nic nie będzie jej „chodzić po głowie”. Bez jakichkolwiek komentarzy uzna moje racje
i odpuści, rzucając się w wir codziennych obowiązków… Pocałowałem ją w czoło, dając do zrozumienia, że wcale się na nią nie gniewam. Uspokojona niemal natychmiast zasnęła, tymczasem ja pogrążyłem się w rozmyślaniach…

Nie od razu doceniłem zalety charakteru mojej przyszłej żony. Najpierw spodobała mi się jej koleżanka – słodka, niebieskooka jedynaczka o urodzie małej dziewczynki. Ale jej nie wystarczyła opowieść o domu dziecka. Przejęła się losem porzuconej sieroty, zaczęła wydzwaniać po placówkach, sądząc, że pomoże mi zbliżyć się do rodziców. Odszedłem, nim zdążyła porozmawiać z kimkolwiek na mój temat. Zarzuciłem jej zdradę albo coś równie głupiego, trzasnąłem drzwiami, i tyle mnie widziała. Potem na horyzoncie pojawiła się Marzena. To moja była dziewczyna przysłała ją, prosząc, aby przyjaciółka przekonała mnie o swojej niewinności. Słuchałem Marzeny jak zauroczony. Wzruszony jej szczerością i oddaniem, zastanawiałem się, gdzie ja dotąd miałem oczy. Właśnie takiej dziewczyny potrzebowałem! Uczciwej, prostolinijnej, która uwierzy w każde moje słowo i obdarzy mnie bezwarunkową miłością.
Nie byłem wyrachowanym draniem. Po prostu panicznie bałem się przeszłości.

Jak długo uda mi się ukrywać swoją przeszłość?

Wychodząc z więzienia, przyrzekłem sobie, że zrobię wszystko, aby zapomnieć o dawnym życiu. Po odsiadce nawet nie wróciłem do rodzinnej miejscowości, nie zadzwoniłem do nikogo z bliskich. Nie miałem odwagi spojrzeć im w twarz. Jeszcze będąc w więzieniu, odmawiałem widzeń z siostrą i kuzynostwem. Domyślam się, że chcieli zrozumieć motywy mojej zbrodni, ale nie byłem w stanie rozmawiać na ten temat z nikim oprócz psychologa. Zresztą i z nim nie poszło mi łatwo.

Bo co czuje człowiek, który dokonał czegoś tak potwornego? Żal, pustkę, ból. Przeżyłem każdy z tych stanów. Z rozpaczy chciałem się wieszać. Nie żałowałem ojca. Był draniem i zasłużył na karę, lecz być może nie tak okrutną. Psycholog wyjaśnił mi, że od lat rosło między nami napięcie, a długa i wyczerpująca choroba mamy stała się tylko lontem, który podpalił dynamit. Wciągnąłem głośno powietrze. W płucach poczułem znajome, niemiłe ukłucie. Pojawiało się zawsze, kiedy wracałem myślami do wydarzeń z marca sprzed lat…

Wtedy tak jak dzisiaj wróciłem późno do domu. Nieoczekiwanie dostałem dodatkową fuchę i chętnie z niej skorzystałem. „Każdy grosz się przyda na własne mieszkanie” – myślałem. Mój dobry nastrój znikał z każdym krokiem, który przybliżał mnie do domu. W kuchni zobaczyłem zapalone światło, w pokoju mamy panował niepokojący mrok. Zacząłem biec. Do środka wpadłem zdyszany. Ojciec ledwie trzymał się na nogach, na podłodze leżała przestraszona, biała jak papier, wychudzona mama.
– Co tu się dzieje?! – krzyknąłem spanikowany.
– Nic, synku, tata tylko chciał mi pomóc… – powiedziała, kiedy dźwigałem ją z podłogi.
– Tak właśnie było – ojciec odwrócił się do nas plecami i zaczął przeglądać szafki. – Kurwa, w tym domu nie ma nic do jedzenia! – wrzasnął.
– Przecież mama jest chora, a ja dopiero wróciłem z pracy, Ada wyjechała na szkolenie… Raz ty mógłbyś coś przygotować! – warknąłem i zapytałem mamę, czy ją uderzył.
– Nie, potknęłam się – zaprzeczyła, a ja udałem, że wierzę, i odprowadziłem ją do łóżka.

Moja biedna mama umierała na raka, z każdym dniem było jej coraz mniej, a ojciec kompletnie się tym nie przejmował. Owszem, na początku, zaraz po usłyszeniu diagnozy, starał się zmienić. Na dwa tygodnie przestał pić, próbował o mamę dbać, ale szybko się załamał. Zniknął z domu na kolejne dwa tygodnie, po czym wrócił – brudny, śmierdzący, w podartym ubraniu – i położył się obok niej w łóżku, mamrocząc, że umrze razem z ukochaną żoną.
– Ale mama nie umrze, rozumiesz! – wywlokłem go siłą z pościeli i rzuciłem na podłogę tuż za drzwiami jej pokoju. Nie odezwała się słowem. On również, bo zaraz zasnął.

To był ostatni raz, kiedy widziałem ojca pijanego, ale to nie oznaczało, że się zmienił. Im dłużej trwał ten stan, tym lepiej rozumiałem, że to nie wódka jest winna naszemu nieszczęściu, tylko on sam.

Mój ojciec był samolubnym potworem, człowiekiem, który nie kochał nikogo oprócz siebie. Jako dzieci działaliśmy mu z siostrą na nerwy, więc nas bił, popychał i szydził z nas na każdym kroku, udowadniając, że jesteśmy nikim. Oprócz ciągłego poniżania nie interesował się nami. Nie wiedział, co lubimy, do której klasy chodzimy, nic. Dla niego byliśmy tylko zbędnym balastem. Odkąd pamiętam, czyli tak od siódmego roku życia, odliczał dni do naszego odejścia z domu. Dlatego wysłał nas do szkół zawodowych.
– Musicie zacząć na siebie zarabiać, nieroby! – wrzeszczał, rozliczając mamę z każdego wydanego na nas grosza. My mięso widzieliśmy tylko od święta, on jadał je codziennie, podobnie jak desery, bo każdy obiad musiał być zakończony ciastem.
– Tak gotowała moja matula i ty też będziesz – powtarzał mamie, a potem siostrze. Ada lubiła słodycze, więc ojciec stawiał ją przed sobą, każąc patrzeć, jak sam zajada się sernikami, makowcami, tortami i jabłecznikami. Biedna siostrzyczka stała, udając, że to, co dzieje się przy stole, jej nie dotyczy, bo każda łza oznaczała lanie.

Mnie też ojciec bił, ale mniej emocjonalnie, jak to powiedział więzienny psycholog – metodycznie. Bo mnie ojciec po prostu nienawidził. Po pierwsze, dlatego, że byłem chłopcem. Po drugie, byłem zdolny (w rodzinie uchodziłem za złotą rączkę, a ojciec nawet śrubki nie potrafił przykręcić). Po trzecie, tak podobnym do jego ojczyma, którego on zawsze miał za frajera i mięczaka. Dziadek rzeczywiście był dziwnym mężczyzną – zakochał się w kobiecie starszej od niego, w dodatku z dzieckiem, czyli moim ojcem, który (nie wiedzieć czemu) zawsze czuł się gorszy od biologicznych synów dziadka. Dopóki nie poszedłem do pracy, myślałem, że takie życie jak nasze jest normalne.
Że matki są słabe, a ojcowie okrutni. Naprawdę uważałem, że tak właśnie wychowuje się dzieci.

Dopiero w pracy, poznając bliżej rodziny kolegów i koleżanek, zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Nie mogłem znieść szczęścia wylewającego się z domów moich znajomych. Każdą wizytę u nich odchorowywałem. Dopadała mnie albo gorączka, albo zatrucie, ale kiedy tylko stawałem na nogi, wracałem do nich, bo chciałem choć przez chwilę nacieszyć się ich rodzinną radością. I taki szczęśliwy wróciłem pamiętnego wieczoru do domu. Szybko domyśliłem się, że mama, mimo choroby i bólu, ledwie powłócząc nogami, próbowała przygotować ojcu kolację. Ale albo się przewróciła, albo on ją odepchnął wściekły, że nie porusza się zbyt sprawnie. Teraz też nie odpuszczał. Nakazał mi posiekać cebulę i usmażyć mu wątróbkę. W pierwszej chwili nawet go posłuchałem. Lata tresury zrobiły swoje. Wyjąłem więc deskę, nóż i tę cholerną cebulę. Zacząłem ją obierać, z piekących oczu poleciały mi łzy.
– Jak baba! No, proszę! Ależ baba z ciebie – wycedził ojciec, siadając za stołem.

Nic więcej nie musiał mówić. Po prostu rzuciłem tę cebulę, wziąłem do ręki nóż i zamachnąłem się na niego. Do dziś nie umiem wytłumaczyć, dlaczego akurat wtedy puściły mi nerwy. Pamiętam, że dźgnąłem ojca w szyję. Zaskoczony nawet nie krzyknął, kiedy później ugodziłem go w pierś. Mama spała po lekach, gdy ja w kuchni zabijałem tego tyrana. W pierwszej chwili spanikowałem. Próbowałem pociąć jego ciało na mniejsze części i zapakować do worków, ale ze zmęczenia poślizgnąłem się na krwi i przewróciłem. Upadając, raniłem się w rękę. Ból mnie ocucił. Jednak nie wezwałem policji. Z ogromnym wysiłkiem zgiąłem ciało ojca i zapakowałem je w worki. Wszystko skleiłem taśmą, po czym zataszczyłem do bagażnika samochodu. Zanim mama się obudziła kuchnia była już czysta.
– Czuć tu czymś dziwnym – zauważyła już w drzwiach. Zapach krwi mieszał się z detergentem. Zbyłem mamę, mówiąc, że jej się zdaje; zaproponowałem, że usmażę wątróbkę.
– Musisz coś jeść, wzmocnić się – dodałem już spokojny.

Nie wiem, jakim cudem panowałem nad sobą, jednak przez kolejne dwa tygodnie byłem wzorem zatroskanego syna. Zgłosiłem zaginięcie ojca na policję, starałem się pomagać w jego poszukiwaniach. Podtrzymywałem na duchu mamę, bo siostra raczej modliła się, żeby ojciec już nigdy do nas nie wrócił. Już wszyscy uznali, że utopił się podczas spaceru w pobliskim jeziorku, gdy jakiś gorliwy policjant zaczął uważniej przyglądać się naszej rodzinie. Dzień później zaś znaleziono zwłoki ojca w sąsiednim województwie.

Miałem pecha, choć przyznaję, nie liczyłem na cud. Od razu wziąłem winę na siebie. Dostałem 12 lat, wyszedłem za dobre sprawowanie po dziewięciu. W tym czasie moja mama zmarła, a siostra założyła rodzinę. Była szczęśliwa, więc tym bardziej nie chciałem burzyć jej życia swoim powrotem. Wybrałem samotność. Wyjechałem w góry, o których tak bardzo marzyłem jako dziecko. Tutaj mogłem uchodzić za chłopaka z domu dziecka. Człowieka z nową tożsamością. Tylko mój szef, a później także udzielający mi ślubu ksiądz, znali prawdę, bo jednemu i drugiemu musiałem pokazać zaświadczenie o niekaralności. Każdy z nich obiecał trzymać język za zębami, widząc, że jestem dobrym człowiekiem, mężem i pracownikiem. Wierzyłem im. Wiedziałem, że mając takich ludzi po swojej stronie, mogę spać spokojnie.

Raz nawet chciałem powiedzieć Marzence prawdę, ale wystraszyłem się, że ją stracę. A teraz mój syn pyta o dziadków, wkrótce dołączy do niego córka… Nie wiem, co przyjdzie mi zrobić, żeby utrzymać swoje szczęście. Może jednak dzieci zapomną o moim pochodzeniu. Może nie będą szukać… Szkoda, że wychodząc z więzienia, nie zmieniłem nazwiska. Byłoby mi łatwiej zniknąć.

Te prawdziwe historie też mogą cię zainteresować:
„Byłam zrozpaczona, gdy zostawił mnie, b nie był gotowy na związek. jednak nie to było w tym wszystkim najgorsze...”
„Cyganka wywróżyła mi 3 małżeństwa. Nie miałem pojęcia, jak przewrotna okaże się ta przepowiednia”
„Był przystojny i inteligentny, a randka była wspaniała... do momentu, w którym podał mi swój cennik”

Redakcja poleca

REKLAMA