„Rodzice mnie wydziedziczyli, ale matka dopiero na łożu śmierci zrozumiała swój błąd i błagała mnie o wybaczenie”

Syn, którego rodzice wydziedziczyli fot. Adobe Stock
„– Jacusiu, synku... Przebacz mi... – Mamo... – wyszeptałem tylko, czując, jak w gardle rośnie mi wielka gula. – Po prostu przebacz mi... Nam wszystkim. Powiedz, przebaczysz? – Tak – zapewniłem ją. – To dobrze... Dobrze... Powiem tacie, że już wszystko w porządku... I umarła”.
/ 20.03.2022 20:54
Syn, którego rodzice wydziedziczyli fot. Adobe Stock

Choćbyś się szykował całe życie, to kiedy przychodzi ten dzień, i tak nie jesteś gotowy. Ja też nie byłem gotowy, kiedy dostałem wiadomość od brata. Wysłał mi rano lakonicznego esemesa: „Matka w szpitalu. Stan krytyczny”. Tylko tyle i aż tyle – odezwał się do mnie pierwszy raz od lat.

Pokazałem wiadomość żonie, która smutno pokiwała głową i zaczęła szykować mi kanapki na drogę. Ja zaś spakowałem bieliznę na zmianę, jakiś sweter i po dziesięciu minutach siedziałem już w naszym starym, wysłużonym fordzie, a kwadrans później wyjeżdżałem z Poznania, kierując się na południe, w stronę Jeleniej Góry.

Wiele bym dał, żeby ten dzień nigdy nie nadszedł, ale skoro już trwał, nie mogłem się wycofać. Należało spełnić swój obowiązek. A jadąc, rozmyślałem o naszej rodzinie.

Ostatni raz widziałem ich na pogrzebie ojca - 10 lat temu

Przed jego śmiercią kontakty były, delikatnie mówiąc, niezbyt ożywione, natomiast potem zamarły zupełnie. Podczas stypy wszyscy milczeli taktownie i wymownie, ale po wyjściu z restauracji zapytałem nieśmiało, czy pojedziemy do domu, i... się zaczęło.
– To nie jest już twój dom – oznajmił mi sucho mój starszy brat. – A jeśli chodzi ci o kasę, to już w ogóle zapomnij.
– Nie rozumiem, o jaką kasę? – zdziwiłem się. – Zapytałem, bo...
– O kasę ze spadku – weszła mi w słowo bratowa. – Nic nie dostaniesz. Przypominam, że ojciec cię wydziedziczył.
– Tobie zawsze chodziło o kasę... – rzucił brat i spojrzał na mnie jak na robala.
– Rafał, co ty gadasz?! – zdenerwowałem się. – Gdyby mi zależało na pieniądzach, to czybym się wyniósł do innego miasta? Czybym rzucił to wszystko w diabły? Chyba przypisujesz mi własne wady.
– Zawsze chodziło ci o kasę – powtórzył z uporem Rafał, jakby chciał w to wierzyć.
– Jasne – stwierdziłem kwaśno. – I ileż ja tej kasy od was dostałem? Całe góry.
– Jacusiu, przecież to była tylko twoja decyzja – wtrąciła się matka, która najwyraźniej usłyszała w moim głosie gorycz. – Chciałeś żyć po swojemu, na własnych warunkach, na własny rachunek, to proszę bardzo, żyjesz. Do nas nie miej żadnych pretensji i niczego od nas nie oczekuj.
– Oczywiście, mamo – zgodziłem się. – Niczego nie oczekuję. To była moja decyzja i nigdy jej nie żałowałem, choć przykro mi, że mnie skreśliliście. Dostałem od Karoliny i jej rodziców więcej dobrego, niż mogłem oczekiwać. Od obcych ludzi. A wy? Czy wy kiedykolwiek żałowaliście swojej decyzji?

Powiedzieli, że nie będą płacić za moje studia, więc sam sobie na nie zarobiłem. Dałem radę i to ich chyba jeszcze bardziej rozjuszyło.

Nie było sensu dłużej ciągnąć tej dyskusji. Zostawiłem ich z tym pytaniem. Odwróciłem się na pięcie i poszedłem na parking, gdzie stał, wtedy jeszcze względnie nowy, zielony ford. Wsiadłem, odpaliłem go i odjechałem, nie oglądając się za siebie.

Wróciłem do mojej prawdziwej rodziny

Karolinę poznałem w Karpaczu. Ona była studentką z Poznania, ja wakacyjnym instruktorem snowboardu. Wzięła kilka lekcji, nic wielkiego, ale na zakończenie zaprosiła mnie w ramach podziękowania i premii na kawę do swojego pensjonatu. Tam poznałem jej rodziców i... tam się zakochałem.

Siedzieliśmy razem do białego rana, gadaliśmy, sączyliśmy białe wino, a ja czułem się z nimi tak swobodnie, jak nigdy nie czułem się w obecności mojej rodziny. W domu wszyscy uważali mnie za czarną owcę, bo zawsze byłem krnąbrny, uparty, pyskaty. Nie ukrywam – sprawiałem kłopoty, buntowałem się, wpadałem w kłopoty.

Co gorsza, jako jedyny nie wybrałem drogi związanej z „rodzinnym interesem”, czyli szeroko rozumianą działalnością uzdrowiskową. Mój ojciec był wtedy cenionym masażystą, matka dyrektorką jednego z sanatoriów, brat skończył właśnie fizjoterapię, a jego narzeczona nie dość, że była dietetyczką, to jeszcze miała wnieść w posagu pensjonat. Ja wybrałem „bezsensowną” historię sztuki, co wywołało prawdziwą „wojnę domową” w naszej rodzince.

Matka oświadczyła stanowczo, że za moje fanaberie płacić nie zamierza, ojciec wiecznie pod pantoflem nie powiedział ani słowa, a brat tylko się krzywo uśmiechał.

Zaraz po tym, jak dostałem się na uczelnię, spakowałem plecak, pożegnałem się krótko i opuściłem dom rodzinny. Ostatni rzut oka na dwupiętrową willę uświadomił mi wtedy, że już nigdy tu nie wrócę. Przynajmniej nie w charakterze wyczekiwanego gościa, kochanego syna i brata. Kiedy raz opuściłem ten dom, nie było szansy na powrót. Ale mnie wcale to nie martwiło.

W czasie wakacji za granicą znalazłem pracę jako barman, a że miałem gadane i byłem względnie przystojny, z samych napiwków przez trzy miesiące uzbierałem tyle, że mogłem pomyśleć o pierwszym roku studiów bez większych zmartwień.

Miejsce w akademiku miałem zaklepane, odkąd w dziekanacie pokazałem list od rodziców, w którym wyrazili się jasno i wyraźnie, że nie będą łożyć na moje studia ani na moje utrzymanie. Nie żeby to była normalna procedura... Ale jak już wspomniałem, miałem gadane. Panie w okienku omal się nie popłakały, choć pewnie nie takie historie opowiadali inni studenci.

W zimie wróciłem w rodzinne strony, ale nie do domu. Dorabiałem jako instruktor, bo jeszcze w liceum załapałem się do kadry juniorów w snowboardzie i zaraz po maturze zrobiłem uprawnienia w swoim klubie.

W połowie czwartego roku spotkałem Karolinę i jej rodziców. Poczułem, że to mogłaby być moja nowa rodzina. Stała się nią pół roku później, kiedy jako świeżo upieczony magister zjawiłem się w Poznaniu i poprosiłem moją ukochaną o rękę.

Za sprawą rekomendacji jej ojca, prodziekana na uniwerku, załapałem się na etat na uczelni i dostałem mieszkanie w hotelu asystenta. Na ślub zaprosiłem moich rodziców, brata i bratową, ale nie przyjechali. Nigdy nie zaakceptowali Karoliny, choć właściwie nie mam pojęcia czemu. Może chodziło o to, że w przeciwieństwie do Rafała ośmieliłem się sam sobie wybrać żonę, nie pytając ich o radę i opinię? Tak czy owak, wzajemne kontakty ograniczyliśmy do kartek świątecznych i do telefonu raz na rok. Nawet swojej wnuczki nigdy nie poznali. Było nam bardzo przykro, ale co mogliśmy zrobić? Nikogo do niczego nie można zmuszać.

A teraz tłukłem się przez pół Polski mocno zdezelowanym autkiem, żeby po raz ostatni zobaczyć matkę...

Synku... Przebacz mi

Po południu dotarłem do szpitala. Kiedy powiedziałem, że jestem synem, pielęgniarka spojrzała na mnie nieufnie.
– Syn był dwa dni temu, kiedy przywieźliśmy panią Danutę – odparła sceptycznie.
– Ja jestem tym drugim synem – wyjaśniłem. – Tym gorszym.
– A! – uśmiechnęła się domyślnie. – No tak, tak... To niech pan wejdzie.
Nasze sprawy rodzinne były widać tajemnicą poliszynela.

Leżała na łóżku chuda i zasuszona. Skórę miała cieniutką jak pergamin i zimną. Po mojej silnej, pełnej życia matce nie zostało prawie nic.

– Jak jest z mamą? – zapytałem.
Pielęgniarka pokiwała smutno głową.
– Wylew – odparła krótko. – Nie odzyskała przytomności i raczej nikt na to nie liczy. Trzeba być przygotowanym na najgorsze.
– Na to nigdy nie jest się przygotowanym – stwierdziłem z autentycznym smutkiem.
Zaprowadziła mnie do sali, gdzie podłączona do kilku monitorów leżała moja matka. Z trudem ją poznałem – z pełnej życia, raczej korpulentnej osoby nie zostało prawie nic. Na łóżku leżała chuda, zasuszona staruszka, podobna do mojej mamy tylko z twarzy. Najbardziej zdumiała mnie jej skóra: sucha jak pergamin i pomarszczona, szara i jakaś taka... zimna.
Usiadłem przy łóżku, wziąłem ją za rękę i wyszeptałem cicho:
– Mamo, przyjechałem...

A potem czekaliśmy na to, co przyniesie los. Wieczorem wymknąłem się do bufetu, w łazience wziąłem szybki prysznic, zmieniłem bieliznę i wróciłem na swoje miejsce. Noc przekimałem na niezbyt wygodnym krzesełku, budząc się na najmniejszy szelest.

Nad ranem mama odzyskała na chwilę przytomność. Spojrzała tak, jakby spodziewała się mnie zobaczyć, a potem powiedziała coś, czego ja z kolei z pewnością nie spodziewałem się usłyszeć.
– Jacusiu, synku... Przebacz mi...
– Mamo... – wyszeptałem tylko, czując, jak w gardle rośnie mi wielka gula.
Po prostu przebacz mi... Nam wszystkim. Powiedz, przebaczysz?
– Tak – zapewniłem ją.
– To dobrze... Dobrze... Powiem tacie, że już wszystko w porządku...

I umarła.

Nic nie było w porządku. Przynajmniej dla mnie. Posiedziałem przy niej jeszcze z godzinę, bo nie chciałam płakać przy ludziach. Kiedy już się uspokoiłem, wyszedłem, podziękowałem pielęgniarce i ruszyłem do samochodu. Pomyślałem, żeby wysłać esemesa do Rafała, ale zrezygnowałem. Nie musiał wiedzieć, że byłem przy mamie, kiedy odeszła. A już na pewno nie musiał wiedzieć o naszej ostatniej rozmowie.

Dostałem list od prawnika

Dwa tygodnie później znów jechałem do rodzinnego miasta. Chodziło, jak sądziłem, o potwierdzenie, że zrzekam się wszelkich roszczeń do spadku i do zachowku, czy jak to się tam zwało. Nie bardzo wiedziałem po co te ceregiele, skoro nasz dom rodzinny, domek w Szklarskiej Porębie i wszystkie inne dobra już od dawna należały wyłącznie do mojego brata i jego żony. Nie chciało mi się jechać, ale pan mecenas wyraźnie napisał, że „moja obecność jest niezbędna dla załatwienia wszelkich formalności”.

Przyjął mnie w eleganckim gabinecie w swojej willi, przywitał ciepło, usadził w wygodnym fotelu, a jego żona podała mi pyszną kawę i domowej roboty ciasteczka.

Mecenas długo mieszał w swojej filiżance, aż wreszcie spojrzał na mnie życzliwie i powiedział pozornie bez związku:
– Znałem pana rodziców, przyjaźniliśmy się od ponad 50 lat, wiem o waszych, hm... trudnych relacjach, ale pan mnie pewnie nie pamięta...
– Niespecjalnie – przyznałem szczerze.
– Nazywał mnie pan „wujkiem Olkiem”...
I wtedy mi się przypomniało. Znajomy rodziców od brydża, który przychodził do nas co czwartek. To on nauczył mnie kiedyś podstaw licytacji. Wujek Olek!

Roześmiałem się.
– Jasne, że pamiętam. Do tej pory jestem panu wdzięczny, bo w czasie studiów zdarzyło mi się dorobić parę złotych, grając w brydża z kolegami w akademiku.
Starszy pan uśmiechnął się.
– W takim razie cieszę się, że na coś się przydałem. Ale do rzeczy... – spoważniał nagle. – Mam coś dla pana...
– Wiem, jakieś dokumenty do podpisania, zrzeczenia się i tak dalej... – westchnąłem. – Mój brat mógłby sobie darować, przecież wie, że nic od niego nie chcę...
– Tak, to przykra sytuacja – mruknął.
– Ale tu chodzi o coś innego. Pana mama zostawiła u mnie coś w rodzaju depozytu. Formalnie nie jest pan spadkobiercą, ale...  mniejsza o definicje, liczą się intencje.
Otworzył szufladę swojego biurka, wyjął z niej mały pakunek i podał mi.

Z ciekawością rozwinąłem zawiniątko. W środku było pudełeczko z karteczką „Dla mojego kochanego syna i jego żony”. Rozpoznałem charakter pisma mamy. W środku leżał piękny pierścionek z dużym, przezroczystym oczkiem. Spojrzałem na prawnika.
– Diament. Waga dziesięć karatów. Doskonały szlif. Wartość samego kamienia to jakieś sto sześćdziesiąt osiem tysięcy... w dolarach, rzecz jasna – powiedział.
Oniemiałem. Ostrożnie odłożyłem pierścionek do pudełka. Byłem oszołomiony.
– Nie mogę tego przyjąć – bąknąłem.
– Niby dlaczego? – zdziwił się.
– Przecież to bardzo cenne... I co to ma w ogóle być: spóźniony pierścionek zaręczynowy? Na pewno ja miałem dostać ten brylant? – nie dowierzałem.
– Na pewno. Danusia tego chciała. A tak już zupełnie od siebie dodam, że jeżeli pan nie przyjmie tego daru, to... jakby nie przyjął pan jej przeprosin.

Tak, to miało sens. Dla moich rodziców pieniądze były najważniejsze. Dlatego nie mogli pojąć, że dla mnie kasa nie miała znaczenia. Może matka w końcu to zrozumiała, ale nie wiedziała, jak zasypać dzielącą nas przepaść. Nie była typem kobiety, która ot tak przyzna się do błędu i przeprosi. Nawet na łożu śmierci pozostała sobą: prośbę o przebaczenie okrasiła prezentem wartym małą fortunę. Chyba naprawdę żałowała.

Czytaj także:„Tolerowałam zdrady męża, dopóki kochanka nie zaszła w ciążę. Mścił się, uprzykrzał mi życie nawet po rozwodzie”„Mój licealny prześladowca stał się moją wielką miłością. Tak niewiele dzieli nienawiść od zakochania”„Przez zimę przytyłam i postanowiłam zrzucić parę kilo. Chciałam znów poczuć się piękna, ale mąż tego nie doceniał”

Redakcja poleca

REKLAMA