Elegantki. Moda ulicy lat 50. i 60. XX wieku - wywiad z autorką - Agnieszką L. Janas

Wywiad z Agnieszką L. Janas, historykiem mody i dziennikarką, autorką książki „Elegantki. Moda ulicy lat 50. i 60. XX wieku”
28.10.2014 10:19

 
„Elegantki” to pierwsza książka o modzie w PRL-u oglądanej przez pryzmat rozmów z kobietami, które przenosiły do Polski światowe trendy tamtych lat, m.in. Beatą Tyszkiewicz, Krystyną Mazurówną czy Ewą Marią Morelle (Frykowską). Bogato ilustrowana publikacja jest opowieścią o czasach, w których piękny ubiór wymagał nie tylko dobrego gustu, ale także wyrzeczeń, sprytu i odwagi, by wyjść w nim na ulicę.

Rozmawiamy z autorką książki, Agnieszką L. Janas.

Anna Jadwiga Małysiak: Skąd pomysł na „Elegantki”?

Agnieszka L. Janas: Pomysł na książkę i cały cykl (bo w planach są publikacje poświęcone kolejnym dekadom, modzie damskiej i męskiej) był czymś naturalnym. Jestem historykiem i dziennikarzem, a zainteresowanie modą wyniosłam z domu. W którymś momencie życia to musiało się połączyć – tak właśnie zrodziły się „Elegantki”.

Jaki konkretnie wpływ na książkę miał Pani warsztat historyka i dziennikarza?

Przy pracy nad książką przydatny była wiedza o epoce, o której rozmawiałyśmy, a także świadomość faktu, że bohaterki pochodzą z różnych środowisk. Warsztat dziennikarza przydał się natomiast na etapie rozmów z bohaterkami. Wielu znakomitych historyków pisze książki pozbawione ludzkiego wymiaru. Ja patrzyłam na bohaterki jak na jednostki z ich emocjami, własną historią - nie tylko jako na część większej całości. To cecha charakterystyczna dziennikarstwa.

A pasja do mody? Kiedy to się u Pani zaczęło?

Wcześnie. Już w bardzo wczesnym dzieciństwie miałam ulubioną koszulę nocną i nie pozwalałam się ubrać w nic innego. Proszę sobie wyobrazić - półroczne dziecko, które w ramach protestu sztywnieje. I nie da się z nim zrobić nic innego, niż tylko ubrać w to, co lubi.
 

Co jest fascynującego w modzie lat 50. i 60.?

Moda jest fascynująca sama w sobie. Choć sama staram ubierać się zgodnie z trendami, moda to nie jest dla mnie tylko obowiązująca w danym momencie długość spódnicy czy fason. Patrzę się na nią szerzej, jako aspekt historii, obyczajów danego społeczeństwa. Moda to także możliwość wyrażenia się samego siebie. Każda z tych płaszczyzn była bardzo widoczna w latach 50. i 60. w Polsce. Bohaterki mojej książki nieświadomie obroniły to wszystko, co próbowano zniszczyć. Nie doszło do upadku mody dlatego, że nie dopuściły do tego polskie dziewczyny, które nie zgodziły się wyglądać tak samo.

Urodę życia, kulturę, dobre maniery – to wszystko udało im się przenieść przez najgorszy okres stalinizmu lat 50., a potem gomułkowskiej szarzyzny, gdzie już nie było takiego terroru, kultura się rozwijała, ale cały czas groziła Polakom nijakość, urawniłowka, „przyjaźń polsko-radziecka”. Kobiety, o których traktują „Elegantki” nie dopuściły do zwycięstwa marazmu, do utraty wiedzy o tym, co dla człowieka istotne w jego codzienności. Dymiły gruzy Warszawy, a dziewczyny biegały po nich w butach na obcasach. Ten ich hart ducha i upór jest naprawdę godny podziwu.

Zobacz też:

Według jakiego klucza dobierała Pani swoje rozmówczynie?

W książce są bohaterki z różnych środowisk – od arystokratki Beaty Tyszkiewicz, przez przedstawicielki rodzin inteligencji warszawskiej, krakowskiej, łódzkiej, mniejszych miast, po córki rzemieślników i zamożnych chłopów, jaką była np. moja mama. Są bohaterki znane, jak Krystyna Mazurówna czy Ewa Maria Morelle (Frykowska), ale także dziewczyny spoza scen i wybiegów, które wychowywały następne „modnisie”. Idea elegancji, potrzeba piękna życia codziennego przepływa od wielu pokoleń. Tego właśnie szukałam w rozmówczyniach.

Jakie emocje towarzyszyły bohaterkom w trakcie rozmów?

Niesamowite. Sama wzruszam się, kiedy o tym mówię. Siedemdziesięcioletnie damy nagle stawały się dwudziestolatkami. Świeciły im się oczy.  Inaczej się uśmiechały się, prostowały. Nakładały nogę na nogę. Lżejszym ruchem brały filiżankę. Czasem żałowałam, że nie mam ze sobą kamery.  Pod wpływem wspomnień zachowywały się tak, jakby spotkały się z koleżanką w kawiarni. Było mnóstwo anegdot. Wiele tych opowieści mnie zaskoczyło. Odkrycie przeze mnie we wspomnieniach mojej mamy, że mając już wtedy trójkę małych dzieci zostawiła pół pensji na perukę, żeby na sylwestra wyglądać jak Hiszpanka, było niebywałe...

Gdzie Pani bohaterki zdobywały swoje ubiory?

To są nieprawdopodobne historie! Funkcjonował patent Scarlett O'Hara – szycie z tego, co było pod ręką. Krystyna Mazurówna zdjęła kotarę i uszyła z tego sukienkę, podobnie Eleonora Siedlecka. Bohaterki kupowały tkaniny, chodziły na bazary. Na wagę złota były paczki z zagranicy. Bardzo ważnymi postaciami były krawcowe. Niektóre z nich były tak utalentowane, że odtwarzały ubrania z wyrwanych fragmentów magazynów, okładek „Przekroju” czy „Kina”. To nie było wtedy nic złego – nie było takiego pojęcia prawa autorskiego, jak w tej chwili.

Czym dla bohaterek książki była elegancja?

Odtrutką na komunizm. Był to sposób na niedopuszczenie do tego żeby kobieta stała się taka, jak inne kobiety dookoła; na uratowanie tego, co stanowiło treść ich dwudziestoletniego życia. Liczyła się kultura bycia, kultura stroju, stosowność – kształt sukienek i moda nie miały, wbrew pozorom,  aż takiego znaczenia. Wiązało się to z bardzo dużymi emocjami. Odbieranie sukienki u krawcowej to było święto. Tyrmand napisał o swojej dziewczynie Bognie, że zdobycie takiej sukienki z tafty, w jakiej ona poszła na sylwestra w 54 roku, to był wyczyn i próba charakteru.

Zobacz też:

Czego dzisiejsze dwudziestolatki zainteresowane modą mogłyby się nauczyć od elegantek?

Indywidualizmu. Myślenia o ubraniu nie jako o chwilowej zabawce, którą się potem wyrzuca, ale jako o czymś, co ma większe znaczenie. We współczesnej modzie, której sama ulegam, nie podoba mi się to, przed czym broniły się te dziewczyny. Jak jakaś sukienka staje się nagle popularna, włoży ją ikona mody, to wszyscy rzucają się na kupowanie tego. Dzisiaj wszystkie chcemy wyglądać ładnie i modnie, ale nie widzimy tego, że zaczynamy wyglądać tak samo. Wtedy tak nie było. Elegantki tworzyły ubrania dopasowane do siebie. Były zbuntowane przeciwko sztywnym kanonom, a one były sztywniejsze niż te teraz.

Doskonałym przykładem jest Teresa Tomaszewska-Jakuczyn, która pracowała jako charakteryzatorka. Na planach było zimno, studio nie było ogrzewane, elegancja wymagała, że jeśli się wkładało suknię, to nie chodziło się z gołą łydką, tylko wkładało się jedwabne pończochy. Pończochy miały wtedy to do siebie, że wkładało się je raz i od razu pojawiały się mało eleganckie dziury. Pani Teresa zaczęła więc chodzić w spodniach. Ze spodni, które wtedy były na marginesie mody damskiej, ona zrobiła swój znak rozpoznawczy.

Czym jeszcze różniło się podejście bohaterek do ubrań?

Jeśli kupowały wspaniałą tkaninę, wykorzystywały ją w ten sposób, że ciągle stawała się czymś innym. To podejście, które wraca dziś do łask w postaci zjawiska slow fashion – koncepcji, że to, co się wkłada powinno przemyślane i docenione. W mojej książce Ewa Maria Morelle mówi: „Nie miałyśmy wielu rzeczy, nie miałyśmy gdzie ich trzymać, więc to, co miałyśmy, było po prostu fajne”.

Jak patrzyła na modę lat 50. i 60. władza?

W ogóle nie patrzyła. To nie władza, a społeczeństwo było przeciwnikiem elegantek. Bohaterkom bardzo niezręcznie o tym mówić. W dużych miastach jak Warszawa i Łódź pojawiła się rzesza ludzi bardzo prostych, niewykształconych, podatnych na propagandę władzy, która oferowała im społeczny awans. Tym ludziom wystrojone osoby kojarzyły się jednoznacznie z burżuazją. Wrogiem klasowym, może nawet kimś niemoralnym. Nie tyle więc władza tępiła sukienki, ile sterowane przez nią społeczeństwo.

Przykładem tępienia przez władzę była Kalina Jędrusik – żona Gomułki tak ją nienawidziła za urodę i odwagę, że Kabaret Starszych Panów, w którym się udzielała, został przez to zdjęty z programu telewizyjnego! Sprowokowano nawet list protestacyjny, który rzekomo napisały gospodynie domowe, żony „klasy pracującej” z Rybnika. Nie życzyły sobie, żeby Kalina Jędrusik występowała, bo mężowie zamiast jeść obiad, wpatrywali się w ekran.

A jaka była najdziwniejsza stylizacja, o której słyszała Pani przy pracy nad tą książką?

Niesamowitym pomysłem, który nota bene wypalił, była zupełnie nieświadoma przeróbka Krystyny Mazurówny, która wyjeżdżając jako solistka Opery Narodowej w Warszawie do Monte Carlo, kupiła w charakterze butów wieczorowych poranne pantofle. Założyła je do bardzo ciasnej sukienki. Dziennikarze dosłownie rzucili się na nią, aby sfotografować tę odważną kreację – zaimponowała im pewnością siebie.

Zobacz też: