„Kaktus w sercu” - We-Dwoje recenzuje

Są książki, dzięki którym na moment zapominamy o niezapłaconych rachunkach, trafiając do świata, o którego istnieniu nawet nam się nie śniło. Są powieści, co poprawiają humor, działając niczym najlepszy środek na stan depresyjny.
/ 30.04.2009 02:09
Są książki, dzięki którym na moment zapominamy o niezapłaconych rachunkach, trafiając do świata, o którego istnieniu nawet nam się nie śniło. Są powieści, co poprawiają humor, działając niczym najlepszy środek na stan depresyjny.

Są opowiadania, dzięki którym zatrzymujemy się na moment w zadumie nad kruchością tego świata. Jest też bestsellerowa powieść Basi Jasnyk – ciekawy projekt marketingowy. Tylko… czy coś więcej?

Powieść ta była świetnym pomysłem na kampanię reklamową, jako że zanim książka trafiła na polski rynek, tytuł znali już widzowie serialu „Teraz albo nigdy”. Intrygujące! Tylko że nachalna promocja (zwłaszcza w sieci!), poza wzbudzeniem oczywistego zainteresowania, nic nie „Kaktus w sercu” - We-Dwoje recenzujewniosła - trzeba było po książkę sięgnąć, by sprawdzić, o co tyle hałasu. Po raz kolejny przekonałam się jednak, że niektórzy, nie mając nic do przekazania, nie powinni brać się za pisanie powieści. W tym przypadku widać niestety amatorszczyznę.

„Kaktus w sercu” kłuje. Nie kolcami, za to banałem, przewidywalnością i słabą fabułą. Kilka zapożyczeń z filmów nie ratuje książki – ledwo „przywiało” główną bohaterkę, już zawiało nudą. I tak przez 221 stron, „naprawdę nie dzieje się nic, i nie stanie się nic aż do końca” (zanucić by można za Grzegorzem Turnauem). Wymęczyłam, po kilku miesiącach (!), powieść do końca, próbując znaleźć choć jedną rzecz, która by mi się w tej książce spodobała. Niestety, tym razem poddałam się. „Kaktus w sercu” nie tylko nie trafił do mojego serca, ale również szybko znalazł się na liście najgorszych książek, jakie udało mi się przeczytać.

Ania jest typowym Kopciuszkiem, który pewnego dnia natrafia na swojego księcia. I jak to w bajkach bywa, źli zostają ukarani, dobrzy zaś nagrodzeni… Gdybym miała piętnaście lat i niewiele przeczytanych powieści na swoim koncie, może takie przesłanie trafiłoby również do mnie. A tak, jest po prostu nudno i nijako. Kilka mniej lub bardziej błyskotliwych myśli, które co jakiś czas bohaterowie sentencjonalnie dodają, niewiele wnoszą do całości. Powieść ani mnie nie rozbawiła, ani nie dała do myślenia… ot, przekartkowałam ją do końca, bez jakichkolwiek emocji. Język, styl oraz dialogi są zaś na tak niskim poziomie, że bardziej wymagający czytelnicy odłożą książkę po przeczytaniu kilku, może kilkunastu pierwszych stron.

O czym jest fabuła? Całość koncentruje się wokół związku Ani, pracującej w jednym z brukowców, oraz Wiktora – świetnego paparazzi dla „Podglądu”, gdzie zatrudniona jest jego dziewczyna. Ona to marzycielka i romantyczka, która daje sobą pomiatać szefowi, licząc równocześnie, że pewnego dnia ją zauważy i doceni jako dziennikarkę. On z jednej strony jest delikatny i troskliwy, z drugiej budzi się w nim karierowicz, chcący osiągnąć sukces. Jeśli jednak nie może kariera przyjść łatwo, trzeba nieco pomóc… przeznaczeniu? „Czasem los daje nam znak i wtedy należy mu się poddać, bo wiadomo, że jest mądrzejszy od ludzi”. Może tym „znakiem” miała być obecność Figi, początkującej piosenkarki, na wernisażu? Właśnie wystawa fotografii Wiktora jest punktem wyjścia historii – po wprowadzeniu zarysu fabuły całość stała się już drażniąco przewidywalna. Banalna opowieść toczy się wokół pewnego wywiadu, pokazu mody, znanego polityka, Bociana oraz Peryskopa Roku (nagrody, na jaką ma ochotę Wiktor).

Nudne jest wprowadzenie, jeszcze nudniejsze rozwinięcie akcji. Najbardziej spodobały mi się dwa ostatnie zdania, traktujące o Ani. „Była wolna. Nareszcie wolna”. Ja też. Po kilku miesiącach w końcu doczytałam „Kaktusa w sercu” do końca. Mała rzecz, a cieszy…

Anna Curyło
Cyt. „Kaktus w sercu”

Redakcja poleca

REKLAMA