Rzecz dzieje się w 1968 roku, a Hřebejk opowiada o dwóch skłóconych czechosłowackich rodzinach mieszkających pod jednym dachem. Na dole surowe rządy sprawuje wojskowy prowadzący w domu gazetkę ścienną, na górze znerwicowany inteligent po wojennych przejściach, który nieustannie daje bolszewikom „rok, najwyżej dwa”. Są też ich dorastające dzieci, które od Karela Gotta wolą Micka Jaggera, a od martyrologii – pierwsze randki. Reżyserowi udało się w ramach jednej prostej historii opowiedzieć o kilku rzeczach naraz, a przy okazji stworzyć świetną komedię obyczajową z wyrazistymi bohaterami i mnóstwem celnych obserwacji. Wszystko to „po czesku” podszyte jest odrobiną nostalgii i pełne sympatii dla ludzkich ułomności. A skoro jesteśmy przy ułomnościach, to za taką uważam polski tytuł. Bo po pierwsze, był już kiedyś czechosłowacki serial „Pod jednym dachem”, a po drugie, film bywał i na festiwalach, i w telewizji pod oryginalnym tytułem „Pelišky”. No ale jak to udowodnił Hřebejk w mojej ulubionej scenie – Polacy uwielbiają innowacyjne pomysły.
Małgorzata Sadowska/ Przekrój
„Pod jednym dachem”, reż. Jan Hřebejk, Czechy 1999, 115’, Vivarto, premiera 23 lutego