Kontra: Robin Hood – We-Dwoje.pl recenzuje

To już nie są chłopaki w rajtuzach, dla których sprzeciw wobec feudalnego ustroju i obracanie łuków, strzał i wiejskich dziewek jest życiową misją. Najnowszy „Robin Hood” to owszem, przygotowany z rozmachem film przygodowy, zakrapiany polityką z najwyższych szczebli władzy i w ogóle fajnym średniowiecznym klimatem, ale pod względem jakiejś wyższej koncepcji siadający kompletnie fabularnie i realizacyjnie.
/ 26.05.2010 07:12

To już nie są chłopaki w rajtuzach, dla których sprzeciw wobec feudalnego ustroju i obracanie łuków, strzał i wiejskich dziewek jest życiową misją. Najnowszy „Robin Hood” to owszem, przygotowany z rozmachem film przygodowy, zakrapiany polityką z najwyższych szczebli władzy i w ogóle fajnym średniowiecznym klimatem, ale pod względem jakiejś wyższej koncepcji siadający kompletnie fabularnie i realizacyjnie.



Nie twierdzę, że tym filmem Ridley Scott zamordował legendę o Robin Hoodzie, która i tak, jeśli zasięgnąć do źródeł historycznych, jest dość mętna i dzięki temu na tyle plastyczna, by móc ją co rusz i na nowo interpretować. Podszedł do niej nawet dość nowatorsko, jak na dotychczasowy robinhoodowski dorobek filmowy, przedstawiając historię sprzed momentu, w którym Robin stał się wyjętym spod prawa banitą odbierającym bogatym, a dającym biednym. Ale jednocześnie w całej tej historii zabrakło jakiejś ikry, konkretnego przesłania, powodu do większych wzruszeń, w zamian zaś mamy nieśmieszny humor (czy też raczej szczątkowy), ziejące banałem – a nawet naiwnością – chwyty fabularne i co najgorsze, powtórkę z rozrywki. Bo oglądając najnowszy film Scotta, miałam wrażenie, że reżyser jeszcze nie wyszedł z rzymianek, w których kręcił jeden ze swoich najlepszych filmów – „Gladiatora”.



Bo znowu na wielkim ekranie objawiła się obsesja reżysera – ta związana z władzą i jej ciemną stroną. Swoim stylem Scott wplótł podobną do tej, z jaką mieliśmy styczność w „Gladiatorze”, intrygę polityczną, w którą oczywiście Robin Longstride, czy też Robert Loxley, pod którego nazwiskiem nasz główny bohater się ukrywa, zamieszany jest po uszy. I to jest chyba największy minus (pomijając to, że sam Russell Crowe wygląda identycznie jak Maximus – ani mu zbytnio nie dodano lat, ani bardziej gęstej czupryny włosów, by odróżnić go od poprzedniej, nagrodzonej Oscarem roli) filmu, który serwuje nam ten sam ulubiony motyw reżysera w postaci ciemnych układów na najwyższych szczeblach władzy, której zależy tylko na własnej wygodzie i dorzuca do tego identycznie uwikłanego bohatera – za dużo widział, za dużo wie o tym, co szykują pokątnie kombinujący przeciwnicy króla, trzeba się więc go pozbyć. No więc Robin, niegłupi facet, który wie, czym grozi transportowanie królewskiej korony w szatach rycerza, którym nie jest, ucieka, a jego kryjówką staje się ciche Nottingham. Czyżby więc tutaj zaczęła się bardziej tradycyjna część legendy? Nic z tych rzeczy, Scott snuje swoją autorską wersję opowieści dalej, niestety – z coraz gorszym skutkiem.


Nie spotkamy tutaj złego szeryfa zapyziałego Nottingham, dybiącego na cnotę Lady Marion – szeryf to prosty, trochę przygłupawy, ale praktycznie w kadrze się nie pokazujący konformista, który zatańczy tak, jak mu władza zagra. W Nottingham najważniejsza jest jednak Marion właśnie oraz włości jej teścia, sir Waltera Loxleya, a ojca jej męża Roberta Loxleya właśnie, pod którego fatałaszkami ukrywa się nasz Robin. I ten etap życia przebranego w ciuchy zięcia Robina jest chyba jednym z ciekawszych momentów z całego filmu: są miłe dla oka i ucha przekomarzanki Marion (piękna, ale dość mdła w tej roli Cate Blanchett) z naszym niedoszłym Hoodem, arcyzabawne wypowiedzi sir Loxleya (Maks von Sydow – genialny, choć łudząco podobny w wyglądzie i jakimś stopniu w filmowej osobowości do Marka Aureliusza, czyli Edwarda Harrisa z „Gladiatora” właśnie), a jeszcze lepiej wypadają rozmowy łucznika z jego kompanami po łuku. Jest lekko i swojsko, wręcz przyjemnie usypiająco, ale wszystko co dobre, szybko się kończy, więc i Robina w końcu wywiewa z sennego Nottingham w celu ratowania Anglii przed inwazją Francuzów. I tutaj, na jego drodze ku chwale króla, pojawiają się niesamowite buble fabularne i scenariuszowe dziury, w które legendarny łucznik co rusz wdeptuje.


Bo nagle się okazuje, że Robin to syn kamieniarza – ale nie zwykłego układacza kamieni, lecz niedocenionego filozofa, twórcy fundamentów jednego z najważniejszych dokumentów w historii Anglii, Magna Charta Libertatum – karty swobód obywatelskich, które jednocześnie ograniczały władzę króla i z jasnych, feudalnych powodów wejść w życie w najbliższym czasie nie mogły. Za ich szerzenie bezczelny kamieniarz oczywiście zginął, a Robin był – jako dziecko – świadkiem zabójstwa, więc trauma prześwituje mu co rusz w snach, ale nie bardzo chce się wyjaśnić. Za sprawą sir Loxleya prawda dawnego wspomnienia wychodzi na jaw – a oświecony już Robin  dostaje misję wykonania: musi (on!) kazać królowi zebrać się w garść i w zamian za wsparcie narodu (czytaj angielskich hrabiów) dać mu odrobinę luzu (Pomijam już kwestię zgodności historycznej całego tego eventu, bo przecież nie o to w tym filmie chodziło). Scott wkłada więc w usta prostego dezertera pełną powagi, wzniosłą i mądrych słów przemowę, która sprawia, że król – uprzednio obiecawszy wszystkie swobody – wraz z możnowładcami rusza na angielskie wybrzeże, by odeprzeć atak okrętów francuskich na miarę Amerykanów podczas D-Day (ci, co widzieli okręty, na pewno wiedzą, o co mi chodzi). Moment kulminacyjny jest oczywiście pełen heroicznej walki, krwi i rzutów kamery na pełne pasji uderzenia rąbiących na oślep lub celnie mieczy i wzruszającego (choć strasznie banalnego) wsparcia wojsk Jana bez Ziemi przez dzielną Marion i jej komanda elfo-dzieci. Bitwa wygrana, ale nie wojna – bo Jan obraca kota ogonem i karty, mimo danego wcześnie słowa, nie podpisuje, wyganiając Robina za karę do lasu na wieczną banicję za to, że podszyła się pod rycerza – a to przecież był wówczas czyn karalny. No ale dzięki temu, w ten naiwny sposób rodzi się legenda – równie banalna jak cały ten film. Tylko że ona w tej naiwności sama w sobie się broni, ale obraz, który ją uwiecznia w światowej filmografii, już nie.

Sceny batalistyczne, których może nie ma tak dużo jak w „Gladiatorze”, są wyreżyserowane na najwyższym poziomie, zdjęcia angielskich nizin chwytają za serce, a muzyka, której nasłuchałam się niegdyś w Anglii, po prosu zachwyca prostotą i jednocześnie tym niesamowitym, trudnym do opisania jedynym w swoim rodzaju klimatem. Ale na tym chyba skończę wymieniać zalety tego filmu, bo ogólnie to jest kiepsko. Bez polotu, bez tego „czegoś” po prostu. A może tak właśnie miało być? Scott zastrzegł, że miała to być historia prawdziwa o przygodach Hooda, żadna tam bajeczka, tylko osadzona w realiach historia, z którą utożsamią się wszyscy fani sprawiedliwego łucznika wśród niesprawiedliwych średniowiecznych możnowładców. Wyszło jednak, że jest to historia tylko jego, na jego własne kopyto zrobiona.

 

Fot. FilmWeb

Magdalena Mania

Redakcja poleca

REKLAMA