Opowiem wam coś...

Wieczór przed dniem Wszystkich Świętych, popularne amerykańskie Halloween, które jeszcze u nas niezbyt się przyjęło, aczkolwiek młodsi już coraz częściej i przebierają się w rozmaite straszne stroje i biegają po domach z tradycyjnym „cukierek albo psikus”.
/ 01.11.2009 12:38
Wieczór przed dniem Wszystkich Świętych, popularne amerykańskie Halloween, które jeszcze u nas niezbyt się przyjęło, aczkolwiek młodsi już coraz częściej i przebierają się w rozmaite straszne stroje i biegają po domach z tradycyjnym „cukierek albo psikus”. Ale gdzie tam nam, starym bykom do tego! Jednak tradycja to tradycja, wiec zmawiamy się w szóstkę, siadamy u mnie w domu, każdy ze swoją połówką, zamawiamy pizzę, otwieramy piwko i robimy klasyczny „wieczór horrorów”. A co! Nie ma to jak filmy grozy, oglądane przy zgaszonym świetle, z kobietą wbijającą paznokcie w ramię, piszczącą i podskakująca ze strachu przy bardziej ekscytujących momentach. Zamienia to często horror w swoistą komedię i zdecydowanie warte jest przeżycia...

Wiadomo jednak, że nie samym filmem człowiek żyje i po trzech z kolei ma się już dosyć ekranu, wzmaga się jednak pragnienie, apetyt i chęć na kolejną porcję grozy. Decydujemy się więc na własne opowieści. I lecą historyjki – a to o wampirze wstającym z grobu, a to o demonicy terroryzującej po nocach mężczyzn w sypialniach, innym razem znów o zaginionych dzieciach, których dusze straszą w opuszczonych domach, nie braknie również sztandarowej Białej Damy i jej nieszczęśliwego żywota w murach zrujnowanego zamku...

Opowiem wam coś...

Andrzej zaś siedział cicho na podłodze, opierając się plecami o fotel, obracał w rękach butelkę z piwem, wpatrywał się intensywnie w kolorową etykietkę. Jednak, gdy Aśka skończyła swoją opowiastkę o wilkołaku, podniósł głowę i mruknął...
- Takie sobie...
- Masz lepszą? - prychnęła oburzona dziewczyna.
- Czy lepszą, tego nie wiem... ale przynajmniej prawdziwą... z życia wziętą! - te słowa sprawiły, że w pokoju zapadła cisza, a wszystkie oczy zwróciły się w stronę Andrzeja.
- To było dawno temu – zaczął spokojnym głosem – gówniarze jeszcze z moi bratem byliśmy, ja miałem może piętnaście, on dwanaście... Dorwałem gdzieś książkę opisującą relacje z kontaktów z duchami (a właściwie z jednym duchem) przy pomocy tablicy Ouija i im dłużej czytałem, tym bardziej chciało mi się samodzielnie pobawić w taki kontakt. „Pobawić” to dobre słowo, bo nigdy nie traktowałem tego poważnie, a poza tym postanowiłem wkręcić mojego brata. Oczywiście czasy były takie, że o prawdziwej tablicy można było jedynie pomarzyć. Co więc zrobiliśmy? A na kartonie wyrysowaliśmy sobie w półokręgu alfabet, standardowe „tak”, „nie” i „żegnaj” w rogach, a jako wskaźnika postanowiliśmy używać małej ekierki.
I się zaczęło... Przez cały tydzień, jak książka kazała, o stałej porze – wybraliśmy sobie pięć minut po północy przez godzinę, jak już rodzice spali – kontaktowaliśmy się z duchem. Oczywiście nie było mowy o żadnych świecach, strojach, stole nakrytym czarnym obrusem. Wszystko to robiliśmy na blacie biurka, przy żarówce lampki stolikowej. W absolutnej ciszy, bo nawet odpowiednio nastrojowej muzyki nie mieliśmy, poza tym nie chcieliśmy budzić rodziców. Naczytawszy się co nieco, używałem górnolotnych sformułowań jak choćby „istoto pozawymiarowa, czy jesteś z nami?” i tego typu pierdółki. Rzecz jasna, żadnego ducha nie było, a wszystkie ruchy ekierki powodowałem ja sam, przesuwając ją lekko i udając jednocześnie, że nie „popycham” tylko, że to mnie „ciągnie”. Cytowałem wypowiedzi ducha zapamiętane z książki, wmawiałem bratu, że to dokładnie ta sama istota, która odpowiadała na jej kartach. Z czasem zaś „duch odpowiedział”, że nie będzie potrzebował tablicy, tylko przemawiać będzie bezpośrednio przeze mnie. Od tej pory więc tablica służyła tylko do początkowego wywołania kontaktu, a resztę „konwersacji” zapisywałem bezpośrednio z głowy. Brat był pod wrażeniem, a ja rozwijałem swoje umiejętności retoryczne i udawałem, że duch przewiduje przyszłość, doradza w ważnych sprawach, opowiada o odległych światach i wymiarach...
Pewnego dnia, o stałej porze, usiedliśmy do planszy, położyliśmy ręce na ekierce, zacząłem standardowe „wzywanie” i zapytałem, czy jest z nami. „TAK” - przesunęła się linijka. Zaraz po tym więc kolejne pytanie stałe: „Czy to ty, Seth?” (takie imię, podobne w brzmieniu do tego książkowego, wybrałem dla ducha). Oczywiście znów zamierzałem popchnąć na „tak”, jednak ku mojemu zdziwieniu ekierka wyśliznęła się spod moich palców i wylądowała na słowie „NIE”! Spojrzeliśmy po sobie z bratem, ale uznałem to za przypadek i ponowiłem pytanie. Poczułem, jak robi mi się zimno, gdy ekierka bez żadnego kontaktu z naszymi dłońmi zaczęła sunąć po kartonie... I ja i brat trzymaliśmy ręce na blacie stołu, a tymczasem linijka sama biegała po różnych literach... bez ładu, składu, tu jedna, tam druga litera, tworząc jakieś bezsensowne zwroty... Po chwili jednak zamarła, następnie drgnęła i z niesamowitą szybkością ponownie rozpoczęła wędrówkę po kartonie, tym razem układając się w sensowne słowa:
„Jestem duszą zmarłego Antoniego. Pamiętam o was i patrzę na was. Wy pamiętajcie o mnie!” Po czym ekierka przeleciała na słowo „ŻEGNAJ” i zamarła... Przez chwilę patrzyliśmy z bratem na siebie w oszołomieniu, a potem jak najszybciej, jednym ruchem, zgarnąłem to wszystko ze stołu, połamałem linijkę i podarłem karton... Bez słowa położyliśmy się do łóżek i nakrywszy kołdrami po same uszy poszliśmy spać... A ja postanowiłem już nigdy więcej się w to nie bawić.
Nasz zmarły dwa tygodnie temu dziadek miał na imię Antoni...

Andrzej skończył i ponownie zapatrzył się w etykietę na butelce... W pokoju dał się słyszeć świst wypuszczanych oddechów. A zaraz potem wszyscy podskoczyliśmy z przerażeniem, a dziewczyny pisnęły, rozległo się bowiem pukanie do drzwi...

Na szczęście to tylko dostawca z kolejną porcją pizzy...

Rafał Wieliczko