Galeriofobia, czyli prowincjuszka na zakupach - felieton Lidii Góralczyk

Tłok w galerii handlowej fot. Fotolia
Naczytałam się polek.pl! Cały tydzień czytałam. Prawie wszystko. I postanowiłam: zmieniam się! Stanę się modna, zadbana i piękna! Okazja była przednia, trafiło mi się z prowincji jechać do wielkiego miasta. Badania profilaktyczne. Pretekst idealny.
Lidia Góralewicz / 06.10.2016 11:27
Tłok w galerii handlowej fot. Fotolia

Zapłaciłam za parkowania dwie godziny z góry. Nie pamiętam kiedy tyle buszowałam po sklepach! Profilaktyka zajęła mi 5 minut. Wynik zadowalający. Zatem ochoczo ruszyłam w otchłań galerii.

Głęboki wdech. Krok do przodu… i tadaaaam! Oto jestem. Nie wiem, czy już ktoś opisał lęk przed galeriami, ale jeśli istnieje takie schorzenie, to ja na pewno to mam. Galeriofobia mnie przytłacza (nie mylić z galeofobią, bo to ponoć lęk przed rekinami). Sprawdzam listę zdiagnozowanych fobi. Strach przed lustrami, przed kurzem, pyłem, ba nawet przed pałeczkami do sushi… Trzysta strachów jakiś, ale mojego nie widzę.

Wyjaśniam więc na czym to polega. Wchodzę do galerii i nie umiem ruszyć z miejsca. A jak już ruszę, to nie bardzo wiem gdzie i po co lezę. Wejście do sklepu graniczy z cudem. Odpychają mnie już same wystawy. Jak nawet przekroczę magiczną granicę wyznaczaną przez bramki, to i tak uciekam, gdy tylko sprzedawczyni zapyta w czym mi może pomóc. Gdzie oni szkolą te dziewczyny!? Jakby nie pytały, to może bym się chwilę poprzechadzała i coś wypatrzyła. A tak? Już oczami wyobraźni widzę, te dziwne kiecki, które mi przynosi.

Rozumiecie, dlaczego ekspedientka pytana o granatową sukienkę długości midi, przynosi mi różową minióweczkę? Nie wiem? Czy  naiwnie ktoś sądzi, że jak proszę o granatową, to nie wiem dokładnie o jaki kolor mi chodzi? A może na sam widok różowej mini, nogi mi wyszczupleją, lat ubędzie i upchnę się jakoś w to cacko?

Nie! Najpierw będę piękna. Potem się ubiorę. Ruszam do drogerii. Nie, żeby tam do jakiejś Sephory… Tam od razu, chcą mi na twarzy makijaż próbować. A jak mi się spodoba? Okaże się, że pensji nie wystarczy by kupić wszelkie te specjały. Choć w sumie nie wiem. Nigdy nie skorzystałam z propozycji. Zwiewałam. A jak... 

Wpadam do tańszej siecióweczki. I… Ups! Nie wiem od czego zacząć. Krem mam. Podkład mam. Szminkę, której nie widać mam. I jasny cień podkreślający moje niewidoczne powieki, jeszcze się nie zużył. Spojrzałam. Jest! Olejek arganowy. W sprey’u. Może na kosmetykach się nie znam, ale zapach złota z Maroka uwielbiam. Kupię. Patrzę tylko prędko do czego ten olejek. Włosy i całe ciało. Hmm… Do włosów mam maseczkę arganową. Do reszty ciała mam balsam obiecujący, że będę jedwabiście gładka (muszę sprawdzić, czy termin ważności w nim nie minął).  

Idę na makijażowe regały. Może cień nowy? Przecież kolejnej niewidocznej szminki nie kupię. I tak jej nie widać. Koleżanka z pracy była szczerze zdziwiona, gdy zapewniłam że codziennie rano maluję usta. Nic to. Może cień do powiek? Jak za wyciągnięciem czarodziejskiej różdżki zjawia się ekspedientka. Telepatka jakaś, czy co?
– Może cienie w palecie. Można sobie dobrać aż 4 kolory. Cena jak za dwa – przekonuje. 
Nie uda się zwiać. Oczywiście, że kupię paletkę! Wybieram kolory. Wybieram, wybieram. Wybrałam jeden. Taki sam jak mam w domu. No ale zawsze tamten może się zużyć. Zostały jeszcze trzy. Myślę, dumam. Kolory się mienią przed oczami. Chcę jasne! Ale te wszystkie jasne wyglądają tak samo. Ekspedientka odwraca się na moment, by komuś opowiedzieć o promocji na tusze. Rzucam paletkę i zmykam. 

Zeszła mi godzinka. Teraz czas na ciuchy. Poradzę sobie. Z palcem w nosie. Mam jedną, przyjazną mi markę, gdzie zawsze coś znajdę. A i z roku na rok w mniejszym rozmiarze, bez utraty choćby jednego kilograma. I to jest skuteczność! Wchodzę. Ze wzrokiem wbitym w wieszaki i miną oznajmiającą: „niech którejś nie przyjdzie do głowy mi pomagać”. Lecę na spodnie. Skoro wizja nowego makeup’u poszła w niebyt, po co mi sukienka? Biorę swój rozmiar. Nie napiszę jaki, bo za rok-dwa i tak będzie mniejszy.Ale co to? Portki całe potargane. Jak przed laty z Pewexu, za ciężkie dolary, tyle, że bardziej! Rozkładam następne i jeszcze jedne. Przy piątych, w końcu mnie dopadła.
– Szuka pani konkretnego fasonu? – leje się miód na moje uszy, czy tego chcę czy nie.
Tak. Szukam. Konkretnie dżinsów. Całych. Nie potarganych – mówię szczerze. Dziewczę smutnieje.
Mamy tylko kolekcję destroyed denim – wyjaśnia.
Destroyed? Czyli, że przecenione? Nie pytam, bo już widzę wiszące tuż obok destroyed podkoszulki, destroyed koszule, spódnice i swetry.
– A gdzie są te wszystkie new denim? Jeszcze z pół roku temu były? – pytam.
– Aaaa…. Chodzi pani o te z wyprzedaży. Skończyła się już – informuje uprzejmie.  A takie destroyed denim nie wyprzedają, choć jak dla mnie tak z 95% promocja powinna być.
A na zimę? Przecież będzie wiało? Nie macie całych portek? Zawsze tu były – rozgadałam się, bo jestem zrozpaczona, że nie ma tego, co zawsze było.
– Jeśli choć trochę interesuje się pani modą – zaczyna...
Interesuję? Modą? A czym się tu interesować? Albo jest coś ładne, albo nie. Kupuję, albo zostawiam. Tyle.

Spróbowałby ktoś facetowi w salonie sprzedać destroyed car, albo broken laptop!

Ostatnie dwadzieścia minut parkowania. Trudno. Kiedy indziej będę piękna. Dzieciom jeszcze kupię, te wyśmienite pączki z nadzieniem. A dla mnie? Nie wydałam ani złotówki, to mnie się należy nagroda! Nie powinnam... Wzięłam z marcepanem i śliwkowego! Po śliwkowym już wiedziałam, czego będę szukać na polki.pl. Diety jakiejś? Czy coś? Poczytać i pomarzyć zawsze można. 

Po pączkach i zakupach polecamy gorąco:
Komentarz Lidii Góralewicz "Znak prawdziwego pokoju" o głośnej akcji społecznej
Komentarze Filipa Chajzera, Hanny Samson oraz innych felietonistów

Redakcja poleca

REKLAMA