Lądowanie w Holandii: Jeśli nie masz nic do roboty...

Długo wahałem się z odwiedzinami u Kaśki. Właściwie to nawet nie miałem daleko – raptem piętnaście minut na piechotę. To samo osiedle, prosta droga. A jednak zwlekałem ponad dwa tygodnie od czasu, gdy po raz pierwszy wspomniała, że mógłbym ich odwiedzić, poznać jej męża, Julkę i oczywiście Hankę.
/ 21.02.2010 12:52
...czyli jak Hanka mnie podrywała.

Długo wahałem się z odwiedzinami u Kaśki. Właściwie to nawet nie miałem daleko – raptem piętnaście minut na piechotę. To samo osiedle, prosta droga. A jednak zwlekałem ponad dwa tygodnie od czasu, gdy po raz pierwszy wspomniała, że mógłbym ich odwiedzić, poznać jej męża, Julkę i oczywiście Hankę.


Coś mnie powstrzymywało. Na pewno swoista nieśmiałość, nie lubię sytuacji, w których znajduję się nagle w obcym, nieznanym środowisku, myślę tylko o tym, czy nie zrobię czegoś, czego nie wypada, czy będzie o czym w ogóle rozmawiać itd. itp. Głupie może, wiem, ale jakoś tak zawsze to we mnie siedziało. Na dodatek wiadomo – Hanka. I pytania w głowie, czy nie palnę czasem jakiegoś głupstwa lub powiem niewłaściwe słowo przy jej rodzicach. Nie wiadomo wszak, czy przypadkiem nie są nadwrażliwi na coś, co mogłoby niebacznie w moim zachowaniu ich urazić. Jak to zwykle ja – tysiące pytań, jak by inni zareagowali na wszelkie moje działania i słowa, wyobrażenia najgorszych scenariuszy, łącznie z natychmiastowym zerwaniem znajomości w momencie, gdy okażę się być totalną fujarą w kwestiach interpersonalnych...

Jeśli nie masz nic do roboty...

W końcu jednak wyszło, w pierwszych dniach stycznia, gdy jeszcze siedziałem sam w domu, nadganiając zaległości w korekcie, a Baśka z Danielem byli na wsi, pewnego wieczoru zadzwonił telefon.
- Cześć, to ja – usłyszałem Kaśkę. - Jeśli nie masz nic do roboty, to może byś do nas wpadł? Akurat będziemy wszyscy, posiedzimy, wypijemy kawę, pogadamy, poznasz moje córki i męża. Co Ty na to?
Popatrzyłem na zegarek, raptem osiemnasta. Co prawda właśnie siadałem do kilkudziesięciu zaległych artykułów, ale znowu – coś w głosie Kaśki sprawiło, że od pierwszych jej słów już znałem swoją odpowiedź. A korektę postanowiłem zrobić dnia następnego.
- W ciągu pół godziny będę u was – zapowiedziałem.
Ciemno, zimno, wieje, pada – tak pokrótce dało się scharakteryzować pogodę na dworze, ale mówiłem sobie, że skoro już się zgodziłem, to nie będę odwoływać. Chociaż, muszę przyznać, rozmaite obawy nadal się mnie trzymały. Mają w pamięci mapkę ulic, jaką pokazało mi Zumi, dotarłem na miejsce w dwadzieścia minut. Co prawda właściwego numeru czy tabliczki z nazwą ulicy się nie dopatrzyłem, ale mając w pamięci opis Kaśki, zorientowałem się, że to na pewno to miejsce.
Zapukałem do drzwi...
- Czekaj, psów się nie boisz? - dobiegł mnie głos.
„Rrrrany! Wiedziałem!” przemknęło mi przez myśl. „Pies. Pięknie!”
I faktycznie, ledwo wszedłem do sieni, już w moje nogi walnęło olbrzymie ciężkie cielsko. Czekoladowo umaszczona labradorka (stąd jej imię: Czokolina), po kilku szczeknięciach uznała mnie za „swojego” i gdy tylko wszedłem dalej, przyniosła mi swoją piłkę tenisową z wyraźnym żądaniem zabawy w oczach. Gdy odmówiłem, zaczęła wtykać swój nos wszędzie, gdzie się tylko dało, obwąchując mnie i zostawiając mokre ślady na spodniach.
Kaśka przedstawiła mi swoją córkę, dziewięcioletnią Julkę, z którą – o dziwo! - szybko się dogadałem. Pierwszym wspólnym tematem była książeczka o Hance, którą składałem ostatnio. I muszę przyznać, że ta mała dziewczynka mnie zawstydziła, gdyż pokazała mi błąd w tekście, który wpisywałem do tej książeczki. W sumie niegroźna literówka, prawie niezauważalna, ale ona to jednak dostrzegła. Wypadało więc „spłonąć rumieńcem” i pogratulować Julce bystrości oka.
Drugim tematem do obgadania okazała się moja książka. Odesłałem bowiem Julkę do ostatniego tekstu, który zareklamowałem jako „bajkę”, więc już po chwili siedziała przy stole, wodząc palcem po kartkach.
- O! Jakie dziwne słowo... - stwierdziła, sylabizując „leprekauna” i domagając się wyjaśnienia, kto zacz. Po czym natychmiast wdaliśmy się w dyskusję, czy nie jest on za duży, by go uważać za skrzata. Zdecydowawszy, że nie, Julka czytała dalej. - Ooooo! Ale wyrażenia! - stwierdziła z zachwytem i pokazała ojcu... „Nogi z dupy powyrywam” - tak to szło, więc - rzecz jasna - w oczach dziecka było to coś niesamowicie atrakcyjnego.
Oczywiście w międzyczasie prowadziłem rozmowę z Kaśką i jej mężem, Karolem. Luźną, niezobowiązującą, w sumie nie wypytywałem ich o Hankę, czy o coś z nią związanego, a jedynie słuchałem tego, co sami na razie mi opowiadali. O tym, jak rozkłada im się dzień, jak długo Hanka ma rehabilitację – właśnie za parę minut miała się skończyć i szczerze mówiąc już nie mogłem się doczekać, by zobaczyć to dziecko.
W końcu znieśli ją na dół, posadzili w drewnianym krzesełku przy stole, gdzie wszyscy się zgromadziliśmy i mała dostała kolację. Rozdrobniony naleśnik, podawany łyżeczką, do półotwartych ust, cierpliwe obcieranie nie złapanych resztek i śliny – mozolna praca, wykonywana przez Kaśkę. To było z pewnością o wiele trudniejsze od zwykłego karmienia dziecka, nawet niemowlaka. Hanka w międzyczasie przekrzywiała głowę to w lewo, to w prawo, opuszczała ją w dół, tak że wszystko, co miała w buzi, wylatywało z powrotem. To patrzyła na mnie wprost, to tylko jednym okiem, odwracając głowę, chowając część twarzy za oparciem krzesełka. Oswajała się najwidoczniej z moim widokiem, w końcu byłem kimś nowym, obcym... Zdobyła się nawet na nieporadne pomachanie ręką w moim kierunku, co odczytałem jako gest finalnej akceptacji mojej osoby.
Julka ganiała po salonie, kopiąc w tę i z powrotem styropianowe piłki, my rozmawialiśmy, Hanka, kończąc jedzenia, nadal mnie obserwowała. W końcu, po kolacji, spojrzała wprost na mnie i machnęła ręką:
- Eeee! - usłyszałem od niej.
Spojrzałem i zobaczyłem wspaniały uśmiech. Szeroki, szczery, poparty kolejnym „Eeee!” i lekko zaczepnym ruchem głowy. Kto nie zobaczy, ten nawet nie będzie w stanie sobie wyobrazić, jak kapitalnie to wyglądało i przy kolejnym takim geście, wyrwało mi się całkiem bezwiednie:
- Niezły sposób na podryw... Proszę, proszę!
- Jak to? - nie zrozumiała Kaśka (w sumie nie dziwię się jej, bo przecież te zachowania widzi na co dzień i na pewno z czymś innym jej się kojarzą).
- Popatrz tylko – tłumaczyłem. - To spojrzenie jednym okiem, lekko z boku, to zaczepiające „Eeee!” popierane zadziornym ruchem głowy i machnięciem ręki, do tego uśmiech na niby odwróconej twarzy, a przecież patrzy prosto na mnie i czeka na reakcję. Jak nic, typowa kobieta podrywająca faceta!
I naprawdę nie wiem, co w tym moim wyjaśnieniu było śmiesznego, ale zarówno Karol jak i Kaśka wybuchnęli śmiechem i długo nie mogli przestać. Posiedziałem u nich jeszcze pół godzinki i potem Karol odwiózł mnie do domu. A późnym wieczorem dostałem maila od Kaśki, w którym napisała: „Jesteś pierwszym facetem, który docenił podryw Hanki! Masz niesamowity kontakt z ludźmi.”
I wtedy... zrobiło mi się jakoś tak bardzo, bardzo ciepło na serduchu i lekko wilgotno w oczach, gdy to czytałem. Zdałem sobie sprawę z tego, że moje obawy były bezzasadne. Poznanie Hanki to było coś, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że trzeba o niej pisać. I zrobić wszystko, żeby się z nią zaprzyjaźnić...
Jak pokazała kolejna wizyta u nich – chyba mi się ta sztuka udała, ale to temat na później. A tamtej nocy śniła mi się uśmiechnięta buzia Hanki...

Rafał Wieliczko

Redakcja poleca

REKLAMA