A ja nie chcę konkubenta!

Kiedy miałam 3 lata, miałam już upatrzonego przyszłego męża. To był mężczyzna idealny, ale związek trwał krótko. Niestety nie wytrzymał próby czasu. Cóż, wystarczy powiedzieć, iż trzyletni mężczyzna łatwo wybiera między miłością a własną mamą.
/ 20.11.2009 22:16
Kiedy miałam 3 lata, miałam już upatrzonego przyszłego męża. To był mężczyzna idealny, ale związek trwał krótko. Niestety nie wytrzymał próby czasu. Cóż, wystarczy powiedzieć, iż trzyletni mężczyzna łatwo wybiera między miłością a własną mamą.

Kiedy miałam lat -naście, miałam chłopaka. Z chłopakiem chodziłam za rękę na spacery, całowałam się na ulicy, zyskałam też nowy status społeczny na klasowych imprezach. Z chłopakiem „chodziłam”. Z kim on, ona „chodzi” było pytaniem oczywistym. I, cóż taki wiek, najważniejszym.
Tamten chłopak rzucił mnie chyba po miesiącu, dla nowej „największej miłości swojego życia”, z którą dzisiaj, notabene, jest już po rozwodzie. Od tamtego „chodzenia” minęło już zresztą lat niemalże piętnaście. Nie ma już chłopaka, nie ma „chodzenia”. Jest… no właśnie co jest?

A ja nie chcę konkubenta!

Za stary na chłopca
Mój, nazwijmy go mężczyzna ma niespełna 30 lat, niemal 2 metry wzrostu i ponad 100 kilo żywej wagi. Na włosach widać pierwsze przebłyski siwizny, jego wielki kompleks, dla mnie tylko dodające mu uroku. Już dawno nie nazwałabym go swoim chłopakiem, ba! nie nazwałabym go tak nawet 7 lat wcześniej, kiedy się poznaliśmy. Teraz, kiedy razem mieszkamy, a po podłodze raczkuje nasze wspólne dziecko, nawet „mój mężczyzna” nabrał jakiegoś nijakiego sensu. Nie chłopak, nie mężczyzna, nie mąż. Czasami mówię nawet „ten mój”. Ja zresztą jestem jego „lepszą połową”, „kobietą”, ostatnio zaś – jak podsłuchałam – „obsługą jego dziecka”. Twierdzi, że dla spokoju nazywa mnie publicznie „swoją żoną”, ale wciąż pamiętam, jak chciał się tłumaczyć patrolowi policji z tego, że nie mamy ślubu. Cóż, życie „w grzechu” wymaga od nas nie lada kreatywności.
A inni? Media nieustannie posiłkują się znienawidzonym przez bodajże wszystkich określeniem prawnym „konkubent”. Ale chyba nikt nie ma z tym słowem pozytywnych skojarzeń. Konkubent jest niemalże z definicji człowiekiem z marginesu, bez pracy czy społecznych perspektyw, na dodatek nadużywa przemocy i bez wątpienia alkoholu. Konkubina, wersja żeńska konkubenta, jest kobietą mocno pijącą, zaniedbująca potencjalne dzieci, uległą wobec przemocy domowej lub też sama podnosząca na swojego konkubenta rękę. Nieprawda? Wystarczy otworzyć gazety czy obejrzeć wiadomości.
Co ciekawe, kiedy już mowa o „sławnych i bogatych” tego kraju, nazwa „konkubent” w cudowny sposób zmienia się w „partnera życiowego”. Miano partnera, ewentualnie partnerki życiowej dostają znani, niezaślubieni, opcjonalnie zaślubieni nie tym, z którymi aktualnie są w związku. Partnera życiowego ma Anita Lipnicka, Grażyna Wolszczak, Joasia Brodzik. Ci mniej znani mają konkubenta.

Każdy może mieć swojego TZ
A cała reszta? Pytanie zadaję na jednym z popularnych forów internetowych. W ciągu godziny mam kilkadziesiąt odpowiedzi. Wśród najbardziej popularnych są „mój mężczyzna”, „moja kobieta”. „Partner życiowy” w mniej oficjalnym języku zmienia się na „towarzysza życiowego”, w jeszcze mniej oficjalnym na TZ. Popularni są, niekoniecznie oficjalnie zaręczeni, narzeczeni.
Mężczyźni z poczuciem humoru podkreślają wartość swoich kobiet. „Moja Pani”, „Moje Serce”, „Moja lepsza połowa” – tak przynajmniej twierdzą oficjalnie. Naturą kobiety jest podejrzewać naciąganie prawdy. Najciekawszym, najmniej oficjalnym a zarazem najcieplejszym określeniem jakie udaje mi się znaleźć jest „nieżona” czy też „niemąż”. Znajomy o matce swoich dzieci mówi „moja sympatia” – głównie po to aby uniknąć słowa narzeczona bo za nic w świecie nie zamierza się żenić.
Mało popularnym jest u nas, tak popularne na zachodzie, określenie „partner”. Wciąż jeszcze kojarzone jest przede wszystkim z „partnerem w interesach”, ewentualnie zarezerwowane dla związków osób tej samej płci. Partnerów czy partnerki mają Polacy zamieszkali w Wielkiej Brytanii czy w innych krajach na zachód od Polski. Tak określani są między sobą, ale też w urzędach czy jakichkolwiek innych państwowych instytucjach. U nas niestety, nawet jeśli dwie osoby mają wspólny kredyt czy dzieci – dalej wobec prawa pozostają sobie obcy.

A w urzędach, jak to w urzędach…
Trzeba pisać pełnomocnictwa, pełnomocnictwa do pełnomocnictw, a wszystko najlepiej jeszcze w 3 kopiach, koniecznie z opłatami skarbowymi. Trzeba stawiać się razem i tłumaczyć panu w banku, że od ojca swojego dziecka branie pieniędzy za wspólne zamieszkanie nie jest dobrym pomysłem. Trzeba znosić dziwne spojrzenia pań w przychodni, które otwarcie dziwią się, że możemy mieć inne nazwisko niż nasze dziecko, a patrzą tak potępiająco, jakbym co najmniej do lekarza przyprowadziła dziecko jakieś przypadkowe, zgarnięte z ulicy. Trzeba oddychać głęboko i powstrzymać chęć mordu. Czy może lepiej, przynajmniej dla świętego spokoju wziąć jednak ten ślub?

Marta Czabała

Redakcja poleca

REKLAMA